Jutro maraton! O matko! To się naprawdę dzieje!

Właśnie siedzę przed komputerem i układam muzykę na jutro. Tak, wiem, podobno lepiej niczego nie słuchać, rozmawiać, nawiązywać znajomości. Tak zrobię, ale zawsze biegam sama i przyzwyczaiłam się do tego, że jestem ja i moje albumy, więc dla świętego spokoju grzebię i wybieram - pisze dziennikarka Sport.pl Anna Szczypczyńska, która pierwszy raz pobiegnie w maratonie. Już w niedzielę o 9 rano 34. Maraton Warszawski. Zapraszamy na relację na żywo w serwisie Polska Biega.
Zobacz wideo

Czy się denerwuję? Może trochę tym, że nie do końca się zorganizowałam tak jak chciałam. Ale wzięłam głęboki oddech i samą siebie uspokoiłam: Kobieto, czy to ma znaczenie, że weźmiesz tę koszulkę, a nie tamtą albo czy zdążysz coś zrzucić na iPoda? Przecież i tak przebiegniesz i na spokojnie wróciłam do przygotowań.

Dziś z samego rana pobiegłam truchtem do parku (wczoraj się leniłam i rozciągałam delikatnie, robiłam też ćwiczenia korekcyjne, które polecił mi fizjoterapeuta). Przypomniało mi się, jak w zeszłym roku w czerwcu wybrałam się na moją pierwszą prawdziwą przebieżkę w terenie (do tej pory nie biegałam na zewnątrz, a jedynie raz robiłam interwały na bieżni, żeby urozmaicić sobie trening siłowy). Z bólem serca wyszłam do parku. Byłam zła na cały świat, że muszę biegać, a nie mogę iść na siłownię, ale lekarz powiedział wyraźnie, a po ciężkiej chorobie człowiek na chwilę mądrzeje i słucha się.

Ok, nie było lekko. Truchtałam powoli, po 15 minutach jeszcze bardziej zwolniłam, a potem potruchtałam do domu. Ale wiecie co? Poczułam się tak dobrze, że miałam ochotę na więcej. Następnego dnia poszło nieco lepiej, kolejnego biegałam chwilę dłużej. Sprawdziłam, wspomniana trasa to 5 km. Jakieś dwa tygodnie później pobiegłam do Parku Skaryszewskiego. To już była dłuższa wyprawa: w sumie przebiegłam wtedy ok 7 km (w obie strony). Kiedy na miejscu uświadomiłam sobie, że trzeba będzie jeszcze wrócić, myślałam, że się popłaczę. Ale zagryzłam wargi i wróciłam, jednak to było za dużo na moje możliwości w tamtym czasie. Potem unikałam tej trasy jak ognia. I tak to się zaczęło. A dziś? A dziś regeneruję się przed wielkim dniem, jutro czekają na mnie ponad 42 kilometry, z którymi będę musiała się zmierzyć!

Jak się czuję? Tydzień temu pisałam tak:

"Nie boję się z jednego powodu: patrzę wstecz na ostatnie cztery miesiące i jestem zadowolona, bo wiem, że się przygotowałam na to wyzwanie. Czy się uda? Tego nie wiem, i już nawet nie chodzi o mój wymarzony czas (4:05:00, a ostatnio marzę o 3:59:59), może nawet zrezygnuję po 30. kilometrze, bo dopadnie mnie tak silny kryzys. Tego nie wie nikt - może się tak stać. Mimo wszystko nie boję się, bo wiem, że jeśli coś mnie zatrzyma, to nie pasmo imprez, opuszczone treningi czy zła dieta, a coś, na co nie miałam wpływu. Jasne, zawsze można było zrobić to lepiej: inaczej zaplanować treningi, dać z siebie więcej, zrezygnować z kilku butelek wina wypitych w czerwcu w Rzymie na urlopie. Ale cieszę się, że z pełną odpowiedzialnością za własne słowa mogę powiedzieć: przyłożyłam się.

Przede wszystkim cieszę się z jednego: nie odpuszczałam treningów. Miałam tygodniowy plan, który konsultowałam z Magdą i innymi autorytetami i starałam się go sumiennie wypełniać: dzień po dniu. Owszem, zdarzało się, że coś wymieniałam, kiedy nie mogłam korzystać z siłowni, szykowałam się do zawodów takich jak choćby półmaraton. Gdy czułam się słabiej, zamieniałam dni, gdy byłam znużona, wprowadzałam coś nowego, gdy byłam przetrenowana, dałam sobie dzień luzu, który wykorzystywałam na wzmacnianie mięśni głębokich i stretching. Nauczyłam się lepiej dbać o dietę: w końcu dobre jedzenie to nie tylko energia ale także regeneracja. Ograniczyłam ilość wypijanego alkoholu. Na początku było z tym ciężko: jestem osobą towarzyską i lubię wyjść na piwo, wino czy na drinka. Czasem lubię też potańczyć. Pierwsze dwa miesiące nie były łatwe, bo nie trudno o okazje: wesele dobrego kolegi, moje urodziny, urlop i letnie szaleństwo. Nie przesadzałam, ale nie mogę powiedzieć, że zachowywałam się jak przykładny abstynent. Czasem po prostu chciałam wyjść wieczorem i się rozerwać, więc robiłam to, ale nie przesadzałam. Nie jestem zawodowym sportowcem, więc chcę czasem pożyć. W końcu biegam, bo kocham i chcę, a nie dlatego, że muszę ;) Od sierpnia wzięłam się w garść i sporadycznie zdarza się, że wypiję jedno małe piwo, czasem lampkę wina. I to nie dlatego, że tak sobie postanowiłam. Jakoś weszło mi to w krew i chyba mam tak dużo na głowie, że najzwyczajniej w świecie mi się nie chce."

Czy dziś coś się zmieniło? Tak, jestem bardziej spięta ze względu na sprawy organizacyjne: To w końcu co zjeść na śniadanie? biegacze mówią jedno, dietetycy co innego. To jakie skarpetki wziąć? Brać muzykę czy nie? Czy wiem, gdzie jest start? Ale uspokajam się. Zaraz wszystko zaplanuję i będę już tylko wypoczywać.

Trzymajcie kciuki!

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.