Maraton Warszawski. Strach przed drugim razem

Jeśli pierwszy w życiu maraton jest sprawdzianem charakteru w stanie krańcowego wyczerpania, to drugi jest czymś więcej. Dlatego o wiele bardziej boję się niedzielnego maratonu w Warszawie - pisze dziennikarz "Gazety Wyborczej" i Sport.pl Radosław Leniarski. Już w niedzielę o 9 rano 34. Maraton Warszawski. Zapraszamy na relację na żywo w serwisie Polska Biega.

Z pewnością w przypadku każdego maratończyka ten pierwszy raz wygląda zupełnie inaczej. Mój był bardzo dziwny.

Dzień przed otwarciem igrzysk w Atenach w 2004 roku pokonałem - bez najmniejszego przygotowania - trasę z Maratonu na stadion Panatenajski w zbroi hoplity plus dzida, hełm i tarcza. Było ponad 40 stopni w południe, gdy kończyłem - po prawie sześciu godzinach, z 17 bąblami na lewej stopie i blizną od zbroi. Koszmar.

Tego jako pierwszy maraton nie liczę.

W moim prawdziwym pierwszym maratonie - rok temu w Warszawie - było tak: myślałem sobie, że jakoś to będzie, że przecież nawet gdybym biegł cztery godziny, to w końcu dobrnę do mety. Pewnie będę ledwo żył, a nogi będą sztywne, pewnie oczy będą szczypać od wysuszonej soli z potu i będę swoim zwyczajem coś do siebie charczał przez ostatnie kilometry. Ale ludzie takie doświadczenia przeżywają i są potem szczęśliwi. Rocznie kilka milionów ludzi na całym świecie dobiega do mety, dlaczego właśnie ja miałbym nie dać rady, dlaczego właśnie dla mnie miałoby być za ciężko?

Przygotowywałem się wtedy rzetelnie, starałem się zrzucić kilogramy w łagodny sposób, przez dwa miesiące biegałem cztery razy w tygodniu przez minimum godzinę, 10 dni przed maratonem pobiegłem w las na dwie godziny. No, i coś mnie wtedy dorwało. Łydka nasuwała przy każdym uderzeniu stopy o ziemię. Nie mogłem, a później nawet nie próbowałem truchtać. Liczyłem, że może dzięki temu unikowi jakimś cudem noga nie będzie boleć w czasie maratonu. Strach jak cholera.

No, ale rzeczywiście nie bolało.

Za to zaraz po starcie okazało się, że stoper nie działa, że pulsometr wysiadł i razem z nim gps. Pukam, stukam, przyciskam, nic. Ktoś, kto biega wie, że taki przypadek może wyprowadzić z równowagi podczas treningu, a co dopiero w pierwszym maratonie. Poczułem się jak małe dziecko w lesie, zdezorientowane i przestraszone.

Wypieprzyłem szmelc do kosza. Tak, wypieprzyłem, naprawdę. Byłem tak zły, że słowo "wypieprzyłem" i tak nie oddaje ułamka siły, z jaką ustrojstwo wylądowało na dnie najbliższego kosza na śmieci. Doszło do tego, że aby sprawdzić swój czas - mniej więcej - pytałem która godzina.

Na ostatnich siedmiu kilometrach stawałem ze trzy-cztery razy z wyczerpania. Ledwo żyłem, nogi miałem sztywne, oczy szczypały od wysuszonej soli z potu, i swoim zwyczajem coś do siebie charczałem.

Ale dobiegłem tak jak miliony ludzi na świecie, i potem tak jak oni czułem się fantastycznie. Teraz będzie inaczej, choć bardzo liczę na to samo uczucie za metą.

Bardziej niż wtedy niepokoi mnie, co się będzie ze mną działo przed metą. No, bo już wiem jak człowiek się wtedy czuje. Już wiem o wyczerpaniu, bólu w nogach, pocie w oczach, charczeniu na ostatnich kilometrach. Ktoś kto powiedział, że bać się można tylko nieznanego, nie biegł maratonu, a na pewno nie biegł ostatnich siedmiu kilometrów, bo to guzik prawda.

Na dodatek w niedzielę nie chodzi tylko o dobrnięcie do mety, tylko o pokonanie trasy szybciej niż rok temu, mimo, że mam rok więcej. Znaczy, trzeba będzie się zdobyć na większy wysiłek niż rok temu, a który i bez tego był krańcowy.

No, to po cholerę biec w czymś takim i to po raz drugi?

Właśnie napisałem. Aby mieć lepszy czas.

Copyright © Agora SA