Udany pierwszy raz czyli maraton po babsku!

Ból, krew, zero przyjemności i trauma - tak z grubsza wygląda większość opowieści z pierwszego razu. A już niemal wszyscy mówią: - Fajnie jest dopiero po. I za drugim, trzecim razem... Kiedy już wiesz, o co chodzi.

Chciałam wiedzieć. Z zazdrością słuchałam tych doświadczonych, czytałam książki. Wyobrażałam sobie siebie na początku, w trakcie i finiszującą.

A jak było? Idealnie!

Pomógł albo strach, albo rozsądek (nie sądzę) albo kobiece podejście do biegania. O co trudno, gdy wszędzie wokół testosteronowe napięcie na wynik.

Kilka tygodni przed startem miałam lęki, że padnę z głodu. Jak wiadomo energię w biegu bierzemy z węglowodanów zgromadzonych w mięśniach w postaci glikogenu.

Żeby mieć duży zapas trzeba mieć duże spichrza. Z tym na wejściu faceci mają lepiej, bo nawet ci szczupli od biegania są mięśniakami. Większość biegnie na własnych zapasach energii wystarczy popijanie napojów energetycznych.

Kobietom to nie wystarcza. Ja już po godzinie intensywnego biegu czuję osłabienie. Jak wytrzymać blisko cztery?

Po kilku próbach okazało się, że najlepszym zastrzykiem energii są dla mnie węglowodanowe żele. Jeden zapakowałam do torebki na ramieniu, połówkę do kieszenie szortów. Trzecie opakowanie dostał dziennikarz polityczny "Gazety" Wojtek Szacki. 27 września na warszawskim maratonie jechał z nami na rowerze (dzięki Wojtuś!)

Menu zaplanowane, strój wybrany

Do maratonu 10 dni. Wtedy dowiedziałam się, że powracający po treningu ból w stopie, który nauczyłam się neutralizować (mrożenie plus kilogramy maści przeciwzapalnej), to jednak coś poważnego.

- Ścięgno grozi zerwaniem - powiedział Pan Doktor.

- Czy musisz biec? I czy na pewno chcesz dostać sterydowy bloker? - zapytała Pani Doktor.

Musiałam.

Byłoby może inaczej, gdybym pobiegła rok temu. Ale wtedy leżałam w łóżku z inną kontuzją i przyrzekłam sobie, że następny maraton pobiegnę. Choćby nie wiem co.

(Żeby było jasne: proszenie o zastrzyk, który niczego nie leczy, a wręcz przeciwnie, nie było mądre. Bieganie z rozwaloną nogą też nie. I nikomu tego nie polecam)

Teraz oprócz zwykłego maratońskiego stracha, jeszcze się bałam, że stopa nie wytrzyma 42,2 km. A w biegacką depresję wpędził mnie wyrok Doktora: po maratonie koniec z bieganiem na 100 dni! Tyle odbudowują się włókna kolagenowe, które mam uszkodzone w ścięgnie. Biegłam więc ze świadomością, że meta oznacza rozstanie z bieganiem na długo.

Bo trzech dniach zapłakiwania się, jakoś się otrząsnęłam (jakoś, bo wciąż uważam, że taka przerwa po zaledwie ośmiu miesiącach biegania po operacji sprzed roku to gruba niesprawiedliwość).

I postanowiłam, że zrobię ten maraton.

W jakim czasie?

To męskie pytanie odrzuciłam. I słusznie. Za pierwszym razem nie warto go stawiać.

Wystartowałam szczęśliwa, że jednak się udało. Nie było we mnie nic z fightera. Jakby to było święto. Ma być przyjemnie.

Od początku się hamowałam. Żeby starczyło energii na całą drogę. Żeby nie tracić oddechu. Żeby czuć zapas sił, bo to dodaje pewności, że starczy ich do mety.

Miałam więc siłę uśmiać się do kibicujących. Są prawdziwym wsparciem. Tak, jak zespoły i chóry robiące muzykę.

A kobiety mogą się poczuć jak gwiazdy - nagradzane są szczególnymi owacjami, bo na 4 tysiące biegnących w Warszawie było nas tylko 300. Fantastycznie biegło się koło budowanego Stadionu Narodowego, gdzie operator dźwigu z wysokości wielu metrów na klaksonie (nie wiedziałam, że dźwigi je mają) wystukiwał melodię kibiców "Polska, biało-czeeerwoni".

Wtedy poczułam sportowego ducha. W nogach miałam już półmaraton, byłam w euforii i wciąż biegło się przyjemnie.

Pomogło nastawienie. Na luzie, bez spinki, bez nerwowego patrzenia na zegarek. Kontrprzykład: J., mój eks, który zaczął w takim samym tempie, ale po 4 km wysunął się do przodu - chyba żeby uciec z zasięgu mojego wzroku (i słusznie; kogo ciekawi ta historia odsyłam do "Jak wybiegłam z tamtej miłości" - już tytuł mówi wszystko). J. podbiegł do grupy biegnącej na 3:30. I to był błąd. Zmęczył się i od 32. km miał kryzys - szedł i biegł na przemian (był na mecie w 3:37:33, a biegł drugi raz).

Ja na 32. km wyglądałam kwitnąco. Nie wierzycie?! Mam świadków. Kolega Szacki towarzyszył mi na rowerze przez kolejne dwa kilometry i nawet z nim rozmawiałam (niepotrzebna strata sił, w tej sytuacji oczywiście, w ogóle Szacki jest ok).

Na 34. km uznałam, że groźbę przerażającej ściany, czyli totalny spadek sił i chęci, mam za sobą. Resztkę żelu oddałam Wojtkowi, żeby go wyrzucił. Przede mną były przecież jeszcze napoje (nie omijałam żadnej stacji). Wciąż było super.

Tu o jeszcze jednym przedmaratońskim strachu: bałam się, że będę całą drogę liczyć kilometry. Wyczekiwać 9., 10., 11.... I tak do końca. A to udręka. Nie wiem czemu, ale było wręcz przeciwnie. Kilometry pojawiały się, zanim zdążyłam o nie zapytać. Już był 14., już 21, już 30. Bieg się nie dłużył.

Na 36. km dogoniła mnie grupa z pacemakerem na 3:45. Zrobiłam z chłopakami dwa kilometry, w tym ten wyjątkowy - w tunelu pod Wisłostradą, gdzie jest chłodno, ciemno i niesie się śpiew chóru gospel.

A potem poczułam, że biegną odrobinę za szybko. To jednak nie oni przyspieszyli, to ja zaczęłam zwalniać.

Od 39. km wydawało mi się, że wszystko robię tak samo, ale ktoś puszcza film ze mną w zwolnionym tempie. To był spadek sił, na szczęście nie poważny kryzys. Do końca biegłam. Nawet na ostrym podbiegu na Stare Miasto. Na finiszu na chwilę wyprzedziłam blondynkę w błękitnej koszulce. Na chwilę, bo mi się nie dała.

Odbiłam to sobie tuż przed metą - wzięłam faceta w czerni. To akurat było męskie. Na ostatnich metrach zapomniałam, że nie o ściganie tu chodzi.

3:46:15!

Nieźle jak na debiut, osiem miesięcy biegania, kobietę i kontuzję. A nieskromnie mówiąc: fantastycznie!

Szłam z Placu Zamkowego do Andersa, gdzie znalazłam taksówkę. Przechodnie pewnie mi współczuli, bo wyglądałam żałośnie: zapłakana, mokra od potu i wody, którą się polewałam, w foliowej pelerynie (ochrona przed wychłodzeniem).

Ale czułam się wspaniale. Nawet ta folia... (swoją drogą, co też endorfiny robią z człowiekiem. Na trzeźwo nawet w super kiecce i 11-centymetrowych szpilkach nie czuję się tak wyjątkowo, jak w tej folii).

Do 36. km to była czysta rozkosz - napisałam potem w smsie. A cięższa końcówka była tak krótka, że nie ma o czy mówić. Może pomogłaby ta oddana resztka galaretki, a może tak już musi być, że prędzej czy później zabraknie energii.

Takie jest kobiece bieganie. Spełnienie w samym biegu. Mężczyzna satysfakcję ma raczej z osiągnięć: poprawy wyniku, podkręcania tempa.

Czy coś z tej męskiej ambicji odezwie się w drugim maratonie?

Jeszcze nie wiem. Na razie leczę kontuzje i zostałam cyklistką. Ta banda podobno też ma swoje maratony.

Katarzyna Staszak, redaktorka działu krajowego "Gazety" Na maratonie warszawskim 27. wśród kobiet, najszybsza dziennikarka

Copyright © Agora SA