Tarahumara na start - fragment książki "Urodzeni biegacze"

Leadville, czwarta rano, dzień wyścigu. Tłum stał tuż za linią startu i przyglądał się pięciu mężczyznom w spódniczkach, którzy walczyli ze sznurówkami nieznanych im czarnych, płóciennych butów do koszykówki, które załatwił dla nich Pescador. Przedstawiamy kolejny fragment książki, która podbiła świat: "Urodzeni biegacze" Christophera McDougalla.

Tarahumara podzielili się ostatnimi machami czarnego skręta z tytoniu, a potem nieśmiało przeszli na sam koniec grupy dwustu dziewięćdziesięciu maratończyków, którzy chóralnie odliczali: trzy dwa Bum! Burmistrz Leadville odpalił salwę ze swojego wiekowego garłacza i Tarahumara wystrzelili jak z procy, by pokazać, na co ich stać. Nie dotarli jednak daleko, zanim bowiem zdążyli pokonać połowę trasy, jeden po drugim odpadali z biegu. - Do diabła - jęczał Fisher, tak że słyszeli go wszyscy dokoła. - Nie powinienem kazać im zakładać tych butów. Poza tym nikt im nie powiedział, że mogą coś zjeść, kiedy dotrą do punktu pierwszej pomocy. To moja wina. Tarahumara nigdy wcześniej nie widzieli latarek, więc trzymali je skierowane ku górze, zupełnie jak pochodnie. Tak, tak, rachunek wyślemy pocztą. Znów to samo rozczarowanie Tarahumara, znów te same wymówki. Mało kto, poza może najbardziej wytrwałymi i opętanymi obsesją historykami, wie, że Meksyk dwukrotnie próbował wykorzystać w maratonie biegaczy z plemienia Tarahumara - raz podczas igrzysk olimpijskich w 1928 roku w Amsterdamie i ponownie w 1968 roku na własnym podwórku. W obydwu przypadkach Tarahumara nie zdobyli żadnych medali. Wymawiano się tym, że dystans czterdziestu dwóch kilometrów był po prostu za krótki, że ''maratonik'' skończył się, zanim biegacze zdążyli wrzucić najwyższy bieg.

Być może. Ale jak to możliwe, że niby są z nich tacy supernadludzcy biegacze, a nigdy nie udaje im się nikogo pokonać? Nikogo nie obchodzi, że jesteś mistrzem rzutów za trzy punkty, o ile nie pokażesz swoich umiejętności w oficjalnych zawodach. Tymczasem od ponad stu lat, za każdym razem, gdy jakikolwiek członek plemienia Tarahumara bierze udział w wyścigu poza własnym terytorium, daje ciała na całej linii. Fisher zastanawiał się nad tym fenomenem podczas długiej drogi powrotnej do Meksyku. Wtedy nagle go oświeciło. Ależ oczywiście! Nie możesz oczekiwać, że jakaś tam piątka grających w kosza dzieciaków, zgarnięta ze szkolnego boiska gdzieś w Chicago, zdoła pokonać drużynę Chicago Bulls. Tak samo fakt, że jesteś biegaczem z plemienia Tarahumara, nie oznacza automatycznie, iż jesteś świetnym biegaczem z plemienia Tarahumara. Patrocinio chciał po prostu ułatwić Fisherowi życie i zwerbował dla niego biegaczy, którzy mieszkali w pobliżu nowo wybudowanej drogi, rozumował bowiem w ten sposób, że ci lepiej będą się czuli pośród obcych i łatwiej będzie zorganizować im podróż. Ale - z czego meksykański komitet olimpijski powinien był sobie zdać sprawę już dawno temu - ci Tarahumara, których najłatwiej namówić do wzięcia udziału w wyścigu, niekoniecznie są tymi, do których w ogóle warto się zwracać. - Spróbujmy raz jeszcze - nalegał Patrocinio. Sponsorzy od Fishera dostarczyli do wioski tyle kukurydzy, że chłopak bał się utraty obfitego źródła. Obiecał, że tym razem pozyska do drużyny biegaczy spoza rodzinnej wioski, wybierze się w głąb kanionu i wróci na czas. A zatem zespół Tarahumara miał powstać w myśl zasad starej szkoły. Dosłownie ''starej''. Ken kręcił głową na widok zespołu plemienia Tarahumara, który pojawił się rok później w Leadville. Jego kapitan przypominał Papę Smerfa, który wybrał się na wczesną emeryturę w Miami Beach: był niskim, pięćdziesięciopięcioletnim dziadkiem ubranym w niebieską, powłóczystą szatę ozdobioną jaskraworóżowymi kwiatami, różowy szal i wełnianą czapkę wciśniętą na głowę po same uszy. Twarz zdobił mu beztroski uśmiech. Drugi mężczyzna miał mniej więcej czterdzieści lat, a dwójka towarzyszących mu wystraszonych dzieciaków wydawała się tak młoda, że mogła uchodzić za jego synów. Drużyna była wyposażona jeszcze gorzej niż przed rokiem. Jak tylko Tarahumara pojawili się w mieście, zniknęli na miejskim wysypisku śmieci, z którego wyłonili się z kawałkami gumy z opon i natychmiast zabrali się do obrabiania tychże, by sprawić sobie sandały. Tym razem żadnych ocierających stopy czarnych chucków taylorów.

Dosłownie na kilka sekund przed początkiem wyścigu Tarahumara nagle zapadli się pod ziemię. ''I znów ta sama śpiewka, co przed rokiem'' - pomyślał Ken z lekceważeniem. Tymczasem, jak poprzednio, nieśmiali Tarahumara ukryli się na samym końcu grupy zawodników. Na sygnał ruszyli do biegu jako ostatni. I tam też pozostali, zignorowani, zupełnie się nieliczący aż do sześćdziesiątego kilometra, kiedy to Victoriano Churro (Papa Smerf z upodobaniem do pastelowych kolorów) i Cerrildo Chacarito (czterdziestokilkuletni hodowca kóz), na początku długiej na pięć kilometrów wspinaczki do przełęczy Hope, zaczęli powoli, niemal bezwiednie przyspieszać skrajem szlaku, wymijając po kilku biegaczy jednocześnie. Dogonił ich Manuel Luna i wpasował się między nich. Trójka starszych biegaczy wyglądała teraz niczym wataha wilków prowadząca młodszych Tarahumara na polowanie.

* Fragment książki ''Urodzeni biegacze - tajemnicze plemię Tarahumara, bieganie naturalne i wyścig, jakiego świat nie widział'' Christophera McDougalla (wyd. Galaktyka 2010)

Copyright © Agora SA