Historie biegaczy. Sportowy pamiętnik "od Czepiaka do maratonki"

Część druga

Drugie narodziny Czepiaka

Czepiak jako Czepiak urodził się ponad rok temu, gdzieś w maju 2009 r., termin jego narodzin nie jest do końca precyzyjny. Bliskie prawdzie wydaje się stwierdzenie, że Czepiak jest dzieckiem akcji Polska Biega i akcji dietetycznej portalu na V. Jeszcze bliższe prawdzie będzie zdanie, że ojcem jest Wojtek Staszewski, matką, która urodziła - portal na V., matką, która wychowała - dwie dziewczyny, moderatorki z forum Fitness na Wizaz.pl.

Dieta

Ważny, acz krótkotrwały, jest etap matki, która urodziła - ona dzięki gazetowej akcji pokazała, że można schudnąć (i, jeśli chodzi o mnie, tylko to). Na szczęście dalsza zabawa odbyła się na forum na W.

Zdecydowałam się nie na odchudzanie, a na zmianę sposobu jedzenia. Bałam się powiedzieć to słowo na O. Dieta kojarzyła mi się z jedzeniem tekturki (czyli chleba chrupkiego), absurdem pt. pół pomidora (bo cały ma aż 15 kcal!), jedzeniu 0,9 sztuki jajka (jak je podzielić? to kwiatek z jakiejś diety V., nie wiem czy jeszcze tak zapisują porcje), uczuciem głodu i zjadaniem 1000 kcal dziennie. Zresztą takimi dietami operują też książki o dietach, które mam w domu, z tym że zostały one wydane w latach 80. ubiegłego wieku. Zamiast stosować diety z V. czy z babskich gazet zaczęłam się uczyć, czym są białka, tłuszcze, węglowodany, jaki jest ich podział, jakie są ich źródła, dlaczego jedzenie białka jest ważne szczególnie na redukcji, czym jest efekt termiczny pożywienia, glukagon, insulina, glikogen i wiele, wiele innych rzeczy. Ściągnęłam, zgodnie z sugestią jednego z wątków podwieszonych na forum na W., Dziennik Posiłków (taki arkusz w excelu, w którym masz produkty, ich wartość btw, kalorie, mikroskładniki, jednym słowem - encyklopedia), ustawiłam wartości btw. Kilka razy sprawdzałam, czy wszystko zrobiłam dobrze, bo tego jedzenia, a zwłaszcza tłuszczu, było baardzo dużo (zaczynałam od jakiś 2400 kalorii, nie pamiętam dokładnie), miałam problem ze zjedzeniem aż tylu rzeczy.

Ciągle byłam przekonana, że gdzieś się pomyliłam. Z dwóch posiłków dziennie zaczęłam jeść cztery, choć powinnam minimum pięć-sześć, ale nie byłam w stanie zjeść więcej. Zmuszałam się do jedzenia: nie jadłam, gdy byłam głodna, ale jadłam gdy - co trzy godziny - nadchodziła pora "karmienia" (nastawiałam odliczanie). Mój talerz na odchudzaniu miał (w czasie przeszłym, bo stłukł się parę dni temu) średnicę 28 cm i zawsze był pełen. Miałam wrażenie, że ciągle - jak nie przygotowuję jedzenia, to jem, albo właśnie zmywam po jedzeniu. Sensem tego miało być przyspieszenie metabolizmu, uniknięcie późniejszego jojo, przyzwyczajenie organizmu, że dostaje porcję jedzenia co trzy godziny i nie musi robić zapasów, bo następny posiłek będzie za 12 godzin. Jadłam zaraz po przebudzeniu i chwilę przed pójściem spać. Jadłam dużo orzechów i oliwy, choć zawsze myślałam, że to właśnie te produkty powinno się w pierwszej kolejności wyeliminować z jadłospisu, gdy chce się schudnąć. Nic bardziej mylnego. Najśmieszniejsze było to, że chudłam, spodnie stawały się luźniejsze, pozbyłam się chęci napadu na sklep ze słodyczami i pokrojenia się za ciastko, pozbyłam się nawyku wyjadania nocą zawartości lodówki. Byłam spokojniejsza, mniej ospała, miałam więcej energii. Jedzenie co trzy godziny pełnowartościowych posiłków stało się nawykiem, w oparciu o nie mogłabym ustawiać zegarek. Jak chudłam dalej, co jakiś czas obcinałam kalorie z tłuszczy.

Kolejną dziwną rzeczą było mierzenie temperatury. Nie miałam pojęcia, że może ona świadczyć o tempie metabolizmu, w każdym razie wiedziałam co robić, gdyby spadła. Taką potrzebę miałam bardzo późno, gdzieś we wrześniu (czyli po 5 miesiącach dietowania). Pewnie jest to błąd, ale w trakcie diety nie ważyłam się ani razu. Dlaczego? Bałam się siebie, tego, że utrata kg stanie się wyrocznią, tego, że wskazówka zatrzyma się, a ja spanikuję i stwierdzę koniec zabawy w zdrową dietę. Wystarczająco cieszył mnie fakt, że co jakiś czas zmieniałam rozmiar spodni na mniejszy.

FOTO: Brzuch Czepiaka ''przed'' (maj 2009) i brzuch Czepiaka ''po'' (maj 2010)

Co jakiś czas, nie dlatego, że czułam taką potrzebę, ale dlatego, że tak należy wg mądrzejszych ode mnie, jadłam to, na co miałam ochotę. Śmieję się z tego zdania, ale jest ono prawdziwe: wtedy, na diecie odchudzającej, nauczyłam się piec ciasta, specjalnością stał się tort tiramisu. Miało to miejsce gdzieś w sierpniu, w okolicach moich urodzin.

Truchtanie

Dieta jest bazą, ale z kilku powodów trzeba dorzucić do niej szumnie brzmiącą aktywność fizyczną.

Dlaczego? Po pierwsze wtedy łatwiej spalać tłuszcz, po drugie wtedy skóra jest w lepszej kondycji. Oczywiście na początku zabawy z dietą myślałam, że ona sama będzie wystarczającą męczarnią, a ja będę sprytniejsza i nie będę musiała ćwiczyć. Potem przekonałam samą siebie argumentem z wiszącym nadmiarem skóry i wizją operacji mającej na celu jej wycięcie, bliznami po niej, totalną galaretą zamiast jędrnego ciała (ten ostatni jest aktualny do dziś i najlepiej motywuje mnie do ćwiczeń siłowych.). Na forum na W. znalazłam wątek, gdzie dziewczyny były zapewniane, że skóra po odchudzaniu ''wsiąknie'', ale o ile w dietę uwierzyłam dość szybko, o tyle w prawdziwość tego zdania mocno wątpiłam.

Wojtku, pamiętaj, że Czepiak ma 85 kg żywej wagi i wyglądem i gracją przypomina małego słonia. Zaczęłam truchtać żeby ruszać się, schudnąć pewnie też (podobnie jak z dietą, bałam się nazywać rzeczy po imieniu). Robiłam taki plan: http://www.polskabiega.pl/strona.php?p=70 etap ''Od zera do truchtacza''.

Mój pierwszy raz miał miejsce gdzieś w czerwcu, to marszobieg sześć razy 1min biegu i 4 min marszu. Ubrałam się w znalezione w głębokich czeluściach szafy długie spodnie dresowe, bawełnianą koszulkę, jakieś buty, najodpowiedniejsze według mnie do truchtania z tych, które miałam w domu (były to typowe buty do wędrówek górskich). Spociłam się, jak nie powiem co, serce jakoś wytrzymało, choć było ciężko, bardzo ciężko. Klęłam pod nosem i truchtałam, i klęłam jeszcze bardziej, i truchtałam. Czas miał dziwną cechę do zwalniania w trakcie truchtu i przyspieszania w trakcie marszu. Ale wiecie co? To był jeden z moich najszczęśliwszych biegów, po żadnym innym truchtaniu nie byłam tak zmęczona, i zarazem tak szczęśliwa, że udało się, że dałam radę. Ten  stan zapamiętałam jako jedno z najlepszych doznań w moim życiu. To po tym biegu zaczęłam marzyć i obiecałam sobie COŚ.

Tak, wiem, popełniłam dwa grzechy główne, jeden z lenistwa i skąpstwa - nie miałam odpowiednich butów (jestem dość biedna i nie chciałam kupować dopóki nie będę pewna, że będą należycie używane), drugi z pychy - powinnam była zacząć od intensywnych marszów, tak jak trener słusznie przykazał (z taką wagą nie powinnam była nawet zaczynać tego planu). Potem doszedł jeszcze jeden grzech: powinnam (jeśli w ogóle) realizować plan tak, jak jest napisany. Czepiak do początkowych treningów dokładał jednak cos od siebie: po dwa powtórzenia marsz-bieg. Dodatkowo zaczęłam odczuwać delikatny ból w lewym piszczelu. Poniosłam tego konsekwencję: w trzecim tygodniu i bardzo trudnej dla mnie jednostce sześć razy 4 min. truchtu plus 1 min. marszu i cztery razy 6 min. truchtu plus 1 min. marszu zaczął się ból piszczeli, który skutecznie utrudnił bieganie, a potem wyeliminował je zupełnie. Ból pojawiał się przy chodzeniu i "pokonywaniu" krawężnika. Chciałam go ''rozbiegać'', ale nic z tego nie wyszło. Pomógł dopiero odpoczynek, potem ćwiczenia na shin splits z portalu na B. Byłam ogłupiała: wysiłek, do którego przyzwyczaiłam się, sprawiał mi ból, nie umiałam odnaleźć się bez treningów, w godzinach, w których wcześniej wychodziłam do lasu potruchtać, czułam się, jakby ktoś dał mi obuchem w głowę.

Dokąd dotruchtał Czepiak? Już jutro na www.polskabiega.pl

Część pierwszą opowieści Ewy znajdziesz tutaj.

Jeśli i Ty chcesz podzielić się swoja biegową historią, napisz do nas: polskabiega@agora.pl

Copyright © Agora SA