Nieważne czy to Antarktyda, Afryka czy Poznań

Ma 50 lat. Przez 14 lat uprawiał karate, dziś jego największą pasją są biegi - na koncie ma już 35 maratonów i wspinanie się na naprawdę wysokie szczyty (zdobył Koronę Ziemi). W tym roku, po maratonie w Ameryce Południowej (Rio de Janeiro) zostanie członkiem Klubu 7 Kontynentów. Z Ireneuszem Szpotem rozmawia Justyna Suchecka.

Żeby biegać na Antarktydzie, trzeba być supermanem? Trzeba być dobrze przygotowanym i zdeterminowanym. Każdy maraton ma to do siebie, że trwa parę godzin i na ten czas człowiek po prostu musi znaleźć siły. Nieważne czy to Antarktyda, Afryka czy Poznań. Z drugiej strony przygotowanie do takiego maratonu jest bardzo długie i żmudne. Do zwykłego maratonu przygotowuję się dwa-trzy miesiące. A jak się przygotować do takiej Antarktydy biegając po Poznaniu, gdzie nawet sroga zima wypada dość blado? To są skrajnie inne warunki niż te, w których trenuje się w Polsce. Jest bardzo zimno, temperatura może spaść nawet 40 stopni poniżej zera. Nie wiadomo, jak się ubrać. Do tego nie da się przygotować, to można sobie tylko wyobrażać.

No to wyobrażamy sobie: będzie zimno i strasznie, co dalej? Ja bardzo lubię biegać zimą. Lubię też śnieg i pierwsze ślady, które na nim za sobą zostawiam. Na takie bieganie potrzeba jednak więcej siły, tak jak do biegania po plaży. Mięśnie pracują zupełnie inaczej. No i jest jeszcze problem pogody. Na Antarktydzie czasem świeci piękne słońce, a czasem jest taka zadymka, że nic nie widać. Najważniejsze było pytanie: czy to słońce dopisze na maratonie? Mi dopisało. Przed maratonem trzy tygodnie spędziłem w górach. W śniegu, potężnej wichurze i przy odczuwalnej temperaturze minus 70 stopni Celsjusza. A sam maraton był trudny. Dowód? Mój czas: 5 godzin i 10 minut. A i tak byłem szósty na mecie (zwycięzca pokonał ten dystans w 4 godziny i 30 minut).

Biegacze, których spotkał pan na Antarktydzie, to szaleńcy? Biegło nas raptem 38. Wszyscy przylecieli specjalnie na maraton. Tu nie ma przypadkowych biegaczy. Był tam np. człowiek z Australii, który robił 52 maratony w 52 tygodnie. A więc co tydzień jeden. I takich pozytywnie zakręconych było pełno.

To są skrajnie inne warunki niż te, w których trenuje się w Polsce. Jest bardzo zimno, temperatura może spaść nawet 40 stopni poniżej zera. Nie wiadomo, jak się ubrać. Do tego nie da się przygotować, to można sobie tylko wyobrażać.

To mała grupa. Każdy biegnie w swoim tempie, więc te bezkresne śniegi przemierza się właściwie w samotności. Zdecydowanie. Dzięki tej samotności pamiętam jeden szczególny moment: obracam się i nie ma za mną nikogo, tylko daleko z tyłu majaczy jakaś sylwetka. Cisza, spokój. Bo nie ma tam, jak to sobie ludzie często wyobrażają, niedźwiedzi polarnych czy pingwinów. Tam właściwie nie ma w ogóle zwierząt, żadnego życia. I nagle spod ziemi wyrasta jakiś taki mały Japończyk z plecakiem i na dodatek mnie prześciga. Nie wierzę! On nie może startować w tych samych zawodach! Po chwili zniknął mi z oczu. Na półmetku znów go zobaczyłem. Leżał i walczył ze skurczami. Pobiegł za szybko.

Czy w takim mrozie w ogóle chce się pić? Powietrze jest suche. A w górach, czy tam gdzie właśnie jest zimno, należy pić jeszcze więcej. Na Antarktydzie pierwsze napoje dostaliśmy dopiero po 10 km. Organizatorzy mieli je w termosach i jak widzieli, że się zbliżamy, nalewali do kubków. Stygły bardzo szybko. Była też czekolada, ale z początku zupełnie nie dało się jej przegryźć. Potem jednak trzeba było ją jeść, bo z kolejnymi kilometrami zaczyna brakować cukru.

Teraz wiem, że w bieganiu działała zasada: im więcej cierpi się na treningach, tym mniej cierpi się na maratonie.

Co jeszcze poza twardą czekoladą sprawiało problemy? Było mi zdecydowanie za miękko. Jestem postawny, trochę ważę i po prostu się zapadałem. Gdybym miał biec znów, wybrałbym buty z kolcami. Miejscami biegnie się po lodzie, człowiek się strasznie ślizga. A czasem zapada się w miękkim śniegu po kostki czy nawet łydki.

Kiedy zaczęła się pana droga na Antarktydę? Biegałem w szkole podstawowej. Ale moja przygoda z poważnym bieganiem trwa od 2000 r. Moja firma była wtedy partnerem pierwszego maratonu poznańskiego. Cierpiałem strasznie i na trasie, i po biegu. Teraz wiem, że w bieganiu działała zasada: im więcej cierpi się na treningach, tym mniej cierpi się na maratonie.

Gdybym miał biec znów, wybrałbym buty z kolcami. Miejscami biegnie się po lodzie, człowiek się strasznie ślizga. A czasem zapada się w miękkim śniegu po kostki czy nawet łydki.

Ma pan na koncie też inne ekstremalne biegi. Chciałem wejść na Kilimandżaro, bo widziałem reportaż, że lodowiec topnieje i trzeba się spieszyć, jeśli chce się go zobaczyć. Znalazłem wtedy Kiliman Challenge: wejście na szczyt - siedem dni, objechać górę na rowerze - 283 km w dwa dni i dopiero potem maraton. Szalony wysiłek. To była pierwsza edycja - wystartowało nas 17. Jak skończyłem jazdę rowerem, to w hotelu na łóżko się wciągałem, takie miałem skurcze. Ale pobiegłem. Najgorszy był 10-kilometrowy podbieg, którego trudy miał nam wynagrodzić widok na Kilimandżaro. Ale kto między 20 a 30 km jest w stanie biec pod górę w upale i jeszcze podnieść głowę? Całą trasę ukończyło sześć osób. Ja też.

Justyna Suchecka, Poznań

Dołącz do nas na Facebooku.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.