Maraton w Londynie czyli jak pokonałam wulkan

Justyna Kowalczyk z Warszawy, ambasadorka Polska Biega, o tym, jak z perspektywy biegacza wygląda jeden z wielkiej piątki maratonów

- Nie jest łatwo wystartować w Londynie. Liczba cudzoziemców startujących w tym maratonie jest ograniczona. Można próbować szczęścia w loterii (zgłaszając się nawet pięć razy) lub zamieszkać w Wielkiej Brytanii i uzyskać czas kwalifikujący do udziału. Jest jeszcze inny sposób: można zgłosić się przez jedną z fundacji charytatywnych lub przez biuro podróży posiadające określoną pulę miejsc.

Maraton w Londynie był 25 kwietnia, ale ja zdecydowałam się na niego już w listopadzie zeszłego roku. Napisałam do ponad 20 fundacji i biur podróży. Większość z nich odpisała, że już nie mają miejsc lub proponowano mi horrendalne kwoty. Ostatecznie odpisało mi biuro podróży z Irlandii (informacje dostępne na stronie www.sportstravelinternational.com ) potwierdzając mi i koleżance Ewie Matuszewicz udział w maratonie. W ramach opłaty miałyśmy również noclegi w bardzo eleganckim hotelu Melia Whitehouse w pobliżu Regent's Park. W kwietniu dostałyśmy od biura potwierdzenie wraz z numerami startowymi (powyżej  55 tysięcy!). Termin maratonu się zbliżał a my nasłuchiwałyśmy nerwowo, czy samoloty do Anglii wylatują czy nie. Wulkan z Islandii dał dodatkową dawkę stresu nie tylko nam.  Organizatorzy maratonu w Londynie musieli wydać 150 tys. funtów na wynajęcie prywatnych samolotów, aby sprowadzić lekkoatletyczne gwiazdy. W panice kupiłyśmy ostatnie miejsca na autokar do Londynu i dzień wcześniej niż zamierzałyśmy, w czwartek rano wyruszyłyśmy w długą drogę na maraton.

Podróż trwała 26 godzin. Po drodze zaliczyłyśmy prom z Calais do Dover. W piątek w południe pojawiłyśmy się w hotelu. Powitali nas przedstawiciele biura - otrzymałyśmy od nich instrukcje dojazdu na 'expo'. Targi te zaliczane są do jednych z większych na świecie. Zaskoczyła nas duża liczba stoisk z biustonoszami. Ale zaopatrzyłyśmy się tylko w okolicznościowe koszulki.

Następnego dnia zrobiłyśmy sobie trening w Regent's Parku, a potem udałyśmy się na zakupy do Portobello. Byłyśmy w swoim żywiole. Zupełnie zapomniałyśmy o stresie związanym ze startem! A było o co się martwić, bo temperatura w dniu maratonu miała wynosić 21 stopni, czyli stanowczo za dużo. Sobotni wieczór upłynął nam na oglądaniu angielskiej telewizji i przeglądaniu mapy maratonu.      

W dzień maratonu zjadłyśmy o 6 rano słynną angielską owsiankę i wsiadłyśmy do autokaru jadącego na start do Greenwich. Wystartowałam w koszulce, którą dostałam od jednej z fundacji na rzecz walki z rakiem piersi (była przeznaczona dla mojej koleżanki - Amazonki). Organizator naszej grupy - Irlandczyk Martin życzył nam powodzenia i stwierdził, że będziemy mogli przekazać potomnym, że nie tylko pokonaliśmy własne słabości, ale i wulkan. Ten angielski humor nie opuszczał nas podczas pobytu w Anglii. Nawet słynne powiedzenie Anglików dotyczące pogody ''you can never plan a barbecue in the UK'' (nigdy nie można zaplanować grilla w Wielkiej Brytanii) sprawdziło się w 100 procentach. Na dwie godziny przed startem spadł ulewny deszcz. Byłyśmy już z Ewą w strefach startowych - jeden z zawodników - dobry człowiek - przyjął nas, na szczęście, pod swój parasol. Deszcz obniżył trochę temperaturę do 18 stopni, jednak już  po dwóch godzinach biegu było dosyć ciężkie powietrze. Ruszyłyśmy o 9 45 z ''blue start'' - jednego z trzech startów. Wcześniej, o 9.00 rano wystartowała elita kobiet i wózkarze.

Początek miałam dość spokojny, pierwszy mini kryzys dopadł mnie w połowie dystansu, akurat przy moście Tower of Bridge. Tak, jak planowałam, pierwszą połówkę przebiegłam w czasie 1:52. Potem miałam przyspieszać od 25 km. Ale po półmetku zaczęła się pętla, raz z przeciwnej strony widziałam biegnącą czołówkę, raz zawodników idących za mną - co było mało mobilizujące. Dodatkowo coraz mocniej odczuwałam ból kręgosłupa. Na wąskich ulicach niewyobrażalne tłumy kibiców - nie pozwalali mi iść. Starałam się posuwać się do przodu, cucąc się co jakiś czas wodą Nestle - butelki były do wzięcia co milę. Gdy zobaczyłam Big Bena i London Eye - najwyższym w Europie diabelskim młynie, wiedziałam, że jestem już blisko. Na zegarku Garmin już ''wybił'' dystans 42,2 km, a tu nagle przede mną wyrosła tabliczka  ''600 metrów''. Wiedziałam już, że życiówki w Londynie nie zrobię, ale zależało mi, żeby nie przekroczyć czterech godzin. Przyspieszyłam więc resztkami sił i w końcu osiągnęłam czas 3:59:16. Przy ciężarówkach z workami czekała już Ewa, która przebiegła w bardzo dobrym czasie 3:44:22. Na finiszu dostałyśmy piękny medal jubileuszowego trzydziestego maratonu wraz z koszulką i dodatkami od sponsorów.   

W maratonie londyńskim pobiegło 36 549 osób. Wygrał Kenijczyk Kebede z czasem 2:05:19 - za zwycięstwo otrzymał 55 tys. funtów, a jako bonus czasowy - dodatkowo 75 tys. funtów. Pierwszą kobietą na mecie była Rosjanka Shobukhova, która dobiegła w czasie 02:22:00. Pokonała Brytyjkę Yamauchi typowaną wcześniej na zwyciężczynię. Pierwszy raz w maratonie londyńskim wystartował członek rodziny królewskiej. Księżniczka Beatrice (jej  mama to księżna Yorku) uzyskała czas 05:13:03.

Najstarszym maratończykiem był Polak - 86-letni Jerzy Kołodziej. Jego czas to 6:35:00. Szacuneczek!

Copyright © Agora SA