Gul w gardle, czyli debiut w Poznaniu

Przy okazji 10. Poznań Maratonu obiecałam, że w 2010 roku też pobiegnę. I słowa dotrzymałam. Wzięłam się za bieganie na poważnie - trenowałam, zaliczyłam półmaraton. Aż nadszedł ten dzień - dzień, w którym przebiegłam swój pierwszy maraton.

Jak mówi moja koleżkanka, jestem z tych, co to płaczą nawet na otwarciu hipermarketu. Wzruszam się bardzo łatwo. Gdy teraz myślę o tym moim pierwszym maratonie, to oczy samoistnie robią się wilgotne. Jestem szczęśliwa, że się udało, że wytrenowałam sobie realizację życiowego marzenia nr 1.

Już piszę o co chodzi. W młodości wymyśliłam sobie trzy cele, które fajnie byłoby osiągnąć:

Nr 1 - przebiec maraton

Nr 2 - wejść na Mount Everest

Nr 3 - polecieć na Księżyc

Maraton był z tej trójki celem najbardziej przyziemnym (zwłaszcza w porównaniu z wyprawą na Księżyc) i najprostszym (dobre sobie!) do wykonania. Dlatego od kilku lat walczyłam z myślą, że wreszcie wypadałoby go wreszcie przebiec.

Biegam od liceum. To nieprawda, że połknęłam bakcyla dopiero od ''Gazetowych'' biegaczy; ''jogguję'' dłużej niż Piotr Pacewicz , ale zawsze była to treningowa plaża. Bez potu, krwi i łez, bez poprawiania wyników, zaledwie raz - dwa razy w tygodniu, zawsze z przerwą na chłodną jesień i zimę, a więc pół roku bez biegania.

Mobilizacja nastąpiła latem tego roku. Na początku lipca, nic nie mówiąc braci ''Gazetowej'', pojechałam do Szklarskiej Poręby na tygodniowy obóz biegowy zorganizowany przez ludzi z Maratonu Warszawskiego. Oszczędzę szczegółów, napiszę tylko: nie było lekko. Byłam w najsłabszej grupie, więc w dyskusjach o startach maratońskich mój udział ograniczał się do słuchania. Ale potem, gdy Wojtek Staszewski zagaił o jesiennych startach (''to może, Gosia, jakiś półmaraton na jesieni?''), z pewną nieśmiałością odpowiedziałam: ''a może maraton w Poznaniu się udałoby przebiec?''.

Zaczęłam trenować cztery razy w tygodniu według wskazówek Wojtka. Różowo nie było, bo walka z czasem, raz za dużo pracy, raz urlop, więc przesuwałam treningi, zmieniałam kolejność, biegałam, klnąc pod nosem o północy, coś tam mi umknęło, biodro bolało, kłopoty z plecami i takie tam, czyli zwykłe życie biegacza-amatora. Nienawidziłam interwałów (szybkość nigdy nie była moją dobrą stroną), ale Trener kazał, więc robiłam. Miałam wrażenie, że całe moje życie kręci się wokół maratonu, bo albo rozmawiam z ''Gazetową drużyną'', albo o niej piszę, albo jestem przed treningiem, albo po treningu, albo umawiam się z moimi przyjaciółmi na bieganie albo na kibicowanie. Inne radości powędrowały w kąt (teatr, kino, pląsy weekendowe). Pojechałam do Wrocławia kibicować maratończykom, później na warszawskim byłam wolontariuszką. Zakręcenie maratońskie.

19 września wystartowałam w półmaratonie w Łowiczu i - o dziwo! - nie umarłam. Czas brutto (netto nie było) - 2:06.02. Nawet wyprzedziłam kilkadziesiąt osób. Pomyślałam: w Poznaniu dam radę, byle tylko przebiec. To był mój osobisty cel: tuptać, tuptać, ale nie maszerować.

''Gazetowa Drużyna'' i przyjaciele nad Maltą przed wyruszeniem na start 11. Poznań Maratonu. Czujni, zwarci, gotowi i uśmiechnięci''Gazetowa Drużyna'' i przyjaciele nad Maltą przed wyruszeniem na start 11. Poznań Maratonu. Czujni, zwarci, gotowi i uśmiechnięci fot. Dorota Frontczak

''Gazetowa Drużyna'' i przyjaciele nad Maltą przed wyruszeniem na start 11. Poznań Maratonu. Czujni, zwarci, gotowi i uśmiechnięci, fot. Dorota Frontczak

Poznań, niedziela, 10 października. Idziemy na start. Jest nas dużo, bo ''Gazetowa drużyna'', kilka osób z ''Gazety'' (biegnących i niebiegnących) rodziny, przyjaciele, ludzie, których znam przez Polska Biega i zupełnie prywatnie. Jest wesoło. Już się w ogóle nie denerwuję. Było mi ciężko w sobotę, bo głowę - oprócz klasycznych nerwów przedstartowych - zawracały mi jeszcze obowiązki zawodowo-towarzyskie i z rzeczy bardziej przyziemnych: bolała mnie głowa i do wieczora chodziłam głodna jak wilk. W nocy z piątku na sobotę budziłam się kilkakrotnie (kto mnie zna, wie, że coś takiego zdarza się u mnie tylko raz na piętnaście lat).

Wreszcie doszliśmy zwartą grupą do strefy startu - ja zostałam na tyłach, ambitniaki przecikali się do przodu, bliżej Kenijczyków. Tłum ludzi, piękne słońce, nad nami helikopter, machamy. Jest wesoło i rodzinnie - co chwila ktoś podchodzi, zagaduje o Polska Biega, pozujemy do zdjęć. Zdejmuję bluzę i zostaję tylko w ślicznej różowej koszulce ze strusiowym logo. A niech świat widzi!

Obok mnie Ola Mirecka, Małgosia Kazubowska, Agata Gronek, Jagna Hałaczek i Mariusz Grzesik - wszyscy z ''Gazetowej drużyny'' , też debiutują. Jestem trochę na siebie zła, bo zamiast zrobić rozgrzewkę z prawdziwego zdarzenia znowu się zagadałam. A przecież przede mną taki dystans, że moje Achillesy mogą się od tego pochorować (miałam zimą zapalenie ościęgien Achillesa w obu nogach - wolałabym nie mieć tego znowu). Do startu kilka minut, kręcę więc biodrami, naciągam łydkę, robię skłony. Szybko, szybko. I nagle wszyscy zaczynają odliczać. Rozglądam się, odliczam głośno. Głośne paf! i ruszyli. To znaczy ruszyła pierwsza linia, Afrykanie już na pewno rozpędzeni, a my powoli truchtamy w kierunku napisu ''start''. Słychać wspaniały motyw z ''Rydwanów ognia'', widzę przed sobą pas ruchu na kolorowo, pełny maratończyków, są nas setki, jest pięknie, poważnieję, gul w gardle, łza w oku. Cokolwiek się stanie, już wiem, że było warto.

Cóż, a potem szara rzeczywistość maratończyka. Może nie taka szara, bo było kolorowo: piękna pogoda a wokół uśmiechnięci ludzie. Lecimy trójką: Ola, Mariusz i ja; trzymamy się balonika na pięć godzin. Rozmawiamy, pokazują mi miasto, bo oboje biegną ''u siebie'', odmachujemy do ludzi. Do kieszonki na tyłku chowam iPoda i słuchawki, za dużo się dzieje, żeby słuchać muzyki. Tuptamy dość wolno, zastanawiam się, czy aby nie za wolno. Wojtek Staszewski typował mój wynik na 4.45, więc może powinnam przyspieszyć? Ale pamiętam też jego zalecenia, żeby pierwszą połówkę powstrzymywać się, że dopiero po 30. kilometrze warto podkręcić tempo (jeśli człowiek w ogóle dożyje). Nie przyspieszałam więc i myślałam o wspaniałej Alenie Shumchyk z ''Gazetowej drużyny 2008'', która posłuchała rad Ojca Trenera, zwalniała na pierwszej pętli, a potem w świetnej formie, z uśmiechem na twarzy dotarła do mety. Teraz trzaska maratony na prawo i lewo.

Więc biegliśmy sobie trójką powoli, korzystaliśmy ze wszystkich punktów żywieniowych (Ojciec Trener tak kazał) - tylko wtedy przechodziłam na chwilę w marsz. Podawano banany w skórkach. Słabo: skórki lądowały potem na asfalcie i były jak miny, od których można zostać bez kończyn. Ola Przybylska z ''Gazety'', weteranka poznańskiego maratonu, zaliczyła upadek na takiej skórce. Obity pośladek ''wiozła'' przez ponad cztery godziny do mety, biedaczka.

Na pierwszej pętli (czyli pierwszej połówce) było głośno i wesoło: sporo kibiców, dopingujące rodziny, zespoły muzyczne, wydzierający się uczniowie, niektórzy świetnie poprzebierani, była grupa kręcąca na stacjonarnych rowerkach, była też ekipa podchmielonych miłośników sportu. Oczywiście były też kawałki ciszy, rzekłabym - martwoty. Szkoda. Na drugiej pętli martwoty przybyło. Momentami słychać było jedynie tupot ciężkich (już) nóg i sapanie. Dobrze, że jakiś ptak czasem zaćwierkał. Wiem, wiem - niewielu osobom chce się czekać na wszystkich maruderów. Ale i tak szkoda.

Ale w końcu nie przyjechaliśmy tu dla przyjemności. Biegniemy za żółtym balonikiem 5:00 z Olą i Mariuszem, któremu coraz bardziej doskwiera lewa noga. Jeszcze dzień wcześniej mówił, że nie wie czy da radę, ale ostatecznie stawił się na starcie. ''Kilka ketonali załatwiło sprawę'' - śmiał się.

Pod wiaduktem na Inflanckiej dubluje nas pierwszy maratończyk. Afryka. Na zegarze, który mu towarzyszy widzę, że między czasem brutto i moim netto będą jakieś dwie minuty różnicy.

Na punkcie żywieniowym na 20. kilometrze kręcę nogami szybciej i ląduję przed balonikiem. Ola i Mariusz zostali gdzieś przy napojach, ale ja muszę robić swoje. Czas troszkę przyśpieszyć. Na półmetku od Arlety Graszek (dopinguje zawzięcie z tablicą z logo Polska Biega, rozdaje odżywki, robi zdjęcia, człowiek-orkiestra) odbieram dwa żele energetyczne. Jeden zaczynam wsysać od razu, z drugim poczekam aż do 30. kilometra. Zrównuję się z Halinką Kokocińską, z którą wcześniej korespondowałam mailowo i z którą zamieniłam słowo tuż przed startem. Rozmawiamy chwilę, do rozmowy dołączają trzej biegacze (albo to my dołączamy do nich, już nie pamiętam dokładnie). Panowie mają garminy - czujnie kontrolują tempo, ich celem jest 4.30. Dwie białe koszulki i jedna pomarańczowa. Z okolic Poznania. Mają taktykę, żeby przy punktach odżywiania przejść się kilkadziesiąt metrów, rozciągnąć się nieco. To ich kolejny maraton, chyba wiedzą co robią. Towarzyszy im dwóch kumpli na rowerach, raz na jakiś czas podrzucają odżywki i śmieszne teksty. Halinka i ja doczepiamy się do nich (nie mają nic przeciwko) i biegniemy krok w krok.

Na Drodze Dębińskiej. Ja z numerem 2015 (dzierżąc żel energetyczny, którym trener kazał się posilić na 30. kilometrze), z nr 3028 Natalia Mazur z poznańskiej redakcji ''Gazety'', a na pierwszym planie moi maratońscy przyjaciele: dwie białe koszulki (1347, 4490) i koszulka pomarańczowa (1742)Na Drodze Dębińskiej. Ja z numerem 2015 (dzierżąc żel energetyczny, którym trener kazał się posilić na 30. kilometrze), z nr 3028 Natalia Mazur z poznańskiej redakcji ''Gazety'', a na pierwszym planie moi maratońscy przyjaciele: dwie białe koszulki (1347, 4490) i koszulka pomarańczowa (1742) Fot. Fotomaraton.pl

Na Drodze Dębińskiej. Ja z numerem 2015 (dzierżąc żel energetyczny, którym trener kazał się posilić na 30. kilometrze), z nr 3028 Natalia Mazur z poznańskiej redakcji ''Gazety'', a na pierwszym planie moi maratońscy przyjaciele: dwie białe koszulki (1347, 4490) i koszulka pomarańczowa (1742). fot. fotomaraton.pl

Nagle Halinka i jedna biała koszulka zostają z tyłu. Potem również druga biała. Biegniemy z pomarańczową ręka w rękę, noga w nogę. Do mety zostało jakieś sześć kilometrów, nie rozmowiamy w ogóle, tylko robimy swoje: biegniemy. Wyprzedzamy dziesiątki, setki maszerujących maratończyków. Byłam bardzo zaskoczona, że tak dużo osób idzie. Już od 30. kilometra więcej maszerowało niż biegło. Ja też czekałam na słynną ''ścianę'', ale nie nadeszła. Na szczęście.

Znowu zbiegamy z wiaduktu na Inflanckiej. Patrzę w lewo i nie widzę pomarańczowej koszulki. Zapadł się pod ziemię? Aż się wzdrygnęłam. Nadjechał ich rowerowy kolega, zapytał, gdzie są. ''Tuż za mną'' - odpowiedziałam. I potem była już samotność długodystansowca. Prawie, bo po drodze minęłam ze zdziwieniem kolegę Michała R., który przed startem celował w 3:30, a teraz  szedł, nie mógł przyspieszyć, bo dostawał ''Herzklekotten''. Zamieniłam też kilka słów z chłopakiem ze Świnoujścia, też debiutantem - miał niewyraźną minę i skurcze, dlatego drastycznie zwolnił. A potem rozpędziłam się, jak Ojciec Trener przykazał. Może trochę za wcześnie, bo zbieg na linię mety wydłużał się niemiłosiernie. Na jakieś 1,5 km przed metą zobaczyłam Wojtka Staszewskiego: ''Gosia, świetnie!'' - krzyknął uśmiechnięty. Tego mi było trzeba. Pochwała podziałała lepiej niż każdy żel. ''Zdechnę, a nie zwolnię'' - pomyślałam. Na ostatnim wirażu obciągnęłam koszulkę, poprawiłam chusteczkę na głowie, otarłam trochę twarz - ''będą robić zdjęcia, trzeba jakoś wyglądać''. I widzę - jest! Meta! W końcu! Oko mgliste, ale nie ma czasu na łzy - rozpędzona wpadam na metę, widzę na zegarze 4:44 i jakieś sekundy - netto wyjdzie jakieś 4:42 i pół. Nawet lepiej niż Trener prognozował, hura!

Fala - redakcyjna koleżanka, która raportowała do ''Gazety'' o naszym występie, krzyknęła na mój widok: ''Smoła, ty już?''. Hmm, chyba nie wierzyła w moje możliwości. Srebrną folię podała mi Monika Prendke z biura organizatora maratonu, dobry duch naszej akcji. Potem dwie butelki wody, dwa banany, ale cały czas rozglądam się nerwowo: gdzie są te medale? I w końcu jest! - śmieszne to, wiem - upragniony maratoński medal na piersi. O Jezu! (łza w oku znowu) Jestem maratonką! A do tego róża (leży teraz ususzona na szafce i uśmiecha się do mnie).

Przebiegłam maraton! Przebiegłam maraton!  Fot. Fotomaraton.pl

Przebiegłam maraton! Fot. Fotomaraton.pl

Było pięknie. Czułam się świetnie, nic mnie nie bolało, była we mnie moc i spore pokłady samozadowolenia. Za metą czekała na mnie biegaczka Jola z Wrocławia z szampanem i śmiesznymi czułkami na głowę; przyjaciele z obozu biegowego, ludzie z ''Gazety'', rodziny ''Gazetowej drużyny''. Sesje foto, rozmowy, znowu zapominam o rozciąganiu. Następnym razem nie zapomnę.

Jedyne, czego mi brakowało na mecie, to kontakt z Halinką, dwiema białymi koszulkami i jedną pomarańczową. Z Halinką pisałyśmy potem do sobie, ale trzem panom (nr 1374 - Robert z Suchego Lasu, 3490 - Rafał z Poznania i pomarańczowy 1742 Wojtek ze Swarzędza) nie miałam okazji podziękować. Może odezwiecie się do mnie? Napiszcie, proszę, na polskabiega@agora.pl

O tym, co czułam w kończynach dolnych kilka dni po maratonie pisać nie będę, bo po co? Trochę szwankuje mi teraz lewy Achilles, ale biorę go na ''rozbieganie''.

Plany kolejnych startów maratońskich już są (i to szczegółowe); teraz przede mną trudne zadanie: nie tylko ukończyć maraton, ale poprawić życiówkę. Na szczęście moja - 4.42.18 nie jest zbyt wygórowana. A jeśli nie uda się szybciej i będę jedynie maratońskim spacerowiczem, to też warto.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.