To-run-to, czyli mój trzeci maratoński kontynent

Nowy Jork, Chicago, Boston - to najpopularniejsze maratony w Ameryce Północnej. Ja na tym kontynencie wybrałam inny kierunek - pokonałam 42 km 195 m w sąsiedniej Kanadzie, a dokładnie w Toronto.

Kolekcjonerka kontynentów

Dlaczego właśnie Toronto? Tego nie wiem do dzisiaj. Faktem jest, że chciałam zrobić kolejny krok w kierunku zdobycia siedmiu kontynentów. I faktem jest, że na Amerykę Południową i Australię w tym roku nie bardzo mogłam sobie pozwolić. A maratony w Afryce (te, na które mogłabym pojechać) już się odbyły. Wybór był więc prosty - Ameryka Północna. Do Nowego Jorku tradycyjnie nie zostałam wylosowana (na pocieszenie dostałam koszulkę), a kiedy zdecydowałam, że jednak, mimo wszystko, chcę jechać za wielką wodę, w Chicago już nie było wolnych miejsc.

Co było robić? Przejrzałam kilka kalendarzy i wyszło Toronto. Bo: 1. Ameryka Północna 2. dobry termin (połowa października) 3. podobno szybka trasa (do tego na pewno jeszcze wrócę) 4. łatwy i w miarę niedrogi dojazd (dolot) 5. a na dodatek w zasadzie ta sama strefa klimatyczna. Nie bez znaczenie też był fakt, że moja przyjaciółka mieszka właśnie w Toronto i zaproponowała, że może mnie gościć u siebie (dzięki, Ula!)

Pozostało tylko zrealizować ostatnie treningi, uzbroić się w cierpliwość, spakować i w drogę.

W środę późnym popołudniem wylądowałam w Toronto. Autobus z lotniska jechał mokrymi ulicami, wspinał się niemal pionowo pod górkę i zjeżdżał z górek, a ja w duszy modliłam się, żeby tędy nie wiodła trasa maratonu. Na próżno . W tym mieście wszędzie było albo z górki, albo pod górkę. Płasko to jest wzdłuż brzegu jeziora, ale tamtędy przebiegał tylko fragment trasy

Piątkowe popołudnie przeznaczyłam na odbiór pakietu startowego. Odległość do centrum targowego, gdzie znajdowało się Expo, na mapie nie wyglądała jakoś odstraszająco, więc postanowiłam sobie zrobić spacer Szłam w sumie ok. dwa kilometry (wiem, to nie było najmądrzejsze przed maratonem, ale było tak pięknie), a wokół truchtały, biegały, joggowały całe tłumy. W takim mieście oczekiwałam wielkiej fety w centrum wystawowym. Weszłam, a tam pierwszej hali nie zauważyłam, po hallu kręciło się kilka osób, pokonałam kilkaset metrów hallu, zawróciłam wróciłam do początku i Hura! Znalazłam! Całe Expo mieściło się w jednej niewielkiej hali, nieco na uboczu całego centrum, a dojście było oznakowane tak, że No, ale przecież znalazłam.

Odebrałam pakiecik, w ekologicznej papierowej torbie, z bardzo ładną techniczną koszulką i poszłam zobaczyć co oferują wystawcy. Przy pierwszym stoisku zafundowałam sobie darmowy masaż karku i kręgosłupa. Na kolejnych walczyłam z pokusami, ale koniec końców wyszłam z Expo z dwoma pamiątkowymi softshellami - turkusowym dla siebie i granatowym dla małżonka.

Ale clue Expo dla mnie było zupełnie niezwykłe spotkanie. Nie śledziłam programu Expo. Nie wiedziałam, że swoje książki będzie tam podpisywać kobieta-legenda. Kathrine Switzer maratończykom nie trzeba przedstawiać. Jej zdjęcia z trasy maratonu w Bostonie z 1967 r. zna każdy. To ona udowodniła, że kobieca pasja może przenosić góry I właśnie z tą kobietą-legendą (matko, jak ona wygląda! Ile ona miała lat w tym '67? W przedszkolu była?) udało mi się ładnych kilka minut porozmawiać, wprawiając ją w zachwyt faktem przyjazdu z Europy specjalnie na maraton. Dostałam specjalną dedykację ''dla Anny na pamiątkę pierwszego północnoamerykańskiego maratonu'' w świeżo zakupionej książce ''Marathon Woman'' i zrobiłam sobie pamiątkowe zdjęcie. W końcu legend nie spotyka się na co dzień.

Toronto
Toronto  Fot. Anna Pawłowska-Pojawa

Z Kathrine Switzer (ta po prawej)

Pięciogwiazdkowe pasta party

W sobotę wieczorem udałam się na pasta party, które tutaj nazywało się ''carbo loading dinner''. Głodna specjalnie nie byłam, ale chciałam zobaczyć, za co zapłaciłam dodatkowe 30 dolarów. Zapłaciłam, bo uznałam, że skoro i tak lecę kilka tysięcy kilometrów, to te 30 USD już nie ma znaczenia, a ja mam okazję zobaczyć ''jak to się robi w Kanadzie''. Robi się w eleganckim, pięciogwiazdkowym hotelu. Catering jest z pięciogwiazdkowej restauracji. Makaron na kilka sposobów, z mięsem i bez, sałatki, przekąski, jednym słowem - przyjęcie, bankiet. Do tego woda, soki, kawa, herbata - po dziurki w uszach, donoszone przez kelnerów. I oczywiście - deser - ciasta, ciasteczka, owoce. A do tego wszystkiego - za stołem prezydialnym m.in. Kathrine Switzer, Bill Rogers, John Santon Prezentacje, wystąpienia, słowa motywacji Nawet specjalny zespół motywatorów miał się pojawić na trasie. Po dwóch godzinach wymykam się z kolacji, która trwa w najlepsze, ale ja już zaczynam odczuwać zmęczenie. A w końcu mam być jutro wypoczęta

W niedzielę znowu zrywam się przed świtem. Nie czuję się wyspana. Zrobiłam wszystko, żeby się przestawić, ale czuję worki pod oczami. Po prostu dla mojego organizmu ja nadal śpię od 4 rano do południa. Dobrze, że start jest o 9 - czyli o 15 polskiego czasu. Dam radę, zdarzało mi się startować o tej porze. Lepsza 15 niż 3 w nocy (jak w Dubaju). Szybki prysznic, ubieram się - na krótko. Zapowiadają 15 stopni i piękne słońce - pogoda idealna. Jedynym mankamentem może być wiatr nad jeziorem. Ale to nic. Koszulka w barwach narodowych, czarne spodenki, na to dres - biało-czerwona kurtka, czarne spodnie. Picie na drogę. Idę.

Na miejscu szukam startu, ale nie widzę. Widzę za to tłumy w kolejkach do toalet. Centrum operacyjnym jest jakieś centrum kulturalno-biblioteczne, możliwe, że przy okazji handlowe. Toalety są kulturalnie damskie i męskie, kolejki jak do mięsnego w Polsce w latach 80. Z centrum można przejść do hotelu, który co prawda ma toalety tylko dla gości, ale biegacze okupują je nie dbając o zakazy. Jest 7.30. O 8 startuje półmaraton. Stoję w kolejce do hotelowej toalety. Za mną jeszcze tłum półmaratonek. Wchodzę do kabiny niespełna kwadrans przed ósmą. Dziewczyny od połówki twardo stoją Wychodzę. Wychodzę z budynków. Okazuje się, że za nimi stoi cala bateria ''tojtojów'' BEZ kolejek

Stąd wreszcie widzę start!

Widzę i oczom nie wierzę. Zresztą nie tylko ja. Odliczanie, start i . przez kolejne 20 minut obserwuję jak półmaratończycy wypełzają z budynków, z tojek i niespiesznie podążają w kierunku startu, przebiegają przez niego i biegną spokojnie dalej. Stoję z grupą Amerykanów. ''Unbelievable'' - patrzymy na to wielkimi oczami. Po kilku minutach takiego widowiska wreszcie idę grzecznie do ciężarówki oddać rzeczy. Zostaję tylko w kocu termicznym, tak mój patent na przedstart. Jeszcze raz kolejka do toalety. W kolejce podchodzi do mnie dziewczyna, uśmiecha się i mówi: ''Ja wiem, jesteś z Polski i to Twój pierwszy maraton w Ameryce Północnej. Good luck!''. Muszę mieć dziwną minę, bo wyjaśniająco dodaje: ''Słyszałam, jak rozmawiałaś z Kathrine Switzer''. Nieźle, jedna rozmowa i już mnie rozpoznają na mieście.

Wychodzę na start. Podążam tam, gdzie był start półmaratonu. A tu zaskoczenie Startu już nie ma... Start maratonu jest 300 m dalej! Konia z rzędem temu, kto to wymyślił. Strefy są bardzo orientacyjnie oznaczone, ale ludzi jest mało, jakieś dwa tysiące, więc nikomu to bardzo nie przeszkadza, zresztą większość staje na swoim miejscu. Śmiało zajmuję miejsce gdzieś przy tabliczce 3:30 (który to już raz!)

Punktualnie o 9 - start. Ruszamy. Po 400 m pierwszy zakręt, zaraz następny. Ruszyłam nienajgorzej, staram się trzymać pacemakera na 3:30. Wybiegliśmy na Yonge Street - to najdłuższa ulica świata, ciągnie się od jeziora Ontario przez prawie całą Kanadę. Ulice w Toronto dzielą się na wschodnie i zachodnie - w zależności od tego, po której stronie Yonge się znajdują. Tymczasem ja biegnę po Yonge. Pierwszy kilometr - lekko poniżej 5 minut. Szybko, ale spokojnie. Dalej mnie niesie. Nagle widzę dwójkę. Zaraz. Chwila. Nie przebiegłam 2 kilometrów w niecałe 9 minut. No way. No tak. Za 300 m jest druga dwójka. Tamta była dla półmaratończyków. Oczywiście w adekwatnym kolorze, tylko ja jeszcze nie załapałam. Trzeci jest z górki, więc lecę-pędzę, wyprzedzam grupę na 3:30. Na czwartym - piękny podbieg, dobre 300-400 m. Grupa mija mnie. Staram się trzymać w zasięgu wzroku. Po 8 kilometrach robi się już bardziej kręto, zbiegamy z Yonge. Dyszka - 49 minut. Perfekcyjnie. Przy punktach z piciem lekko tracę do grupy, ale nadrabiam bez wysiłku. Na 12. czuję jakąś zapowiedź skurczu, ale postanawiam ją zepchnąć w nieświadomość. Trasa rozwija się ślicznie, przebiegam gdzieś obok domu, w którym mieszkam. Gadam z kimś po drodze, ale nie za dużo. Oszczędzam siły. 14 km. 1:08. Szybko liczę w głowie. To by dawało   3:24. No, niech nawet trochę stracę. Na pewno stracę. Ale jest super .

Niesie mnie, na 15. km trasa wpada pomiędzy dwa przepiękne wzgórza, las w środku miasta, kręta asfaltowa droga, lekko opada w dół. Bajka. Lecę bo chcę Lecę Za szybko, wiem, ale mnie niesie

18 kilometr wracam do cywilizacji, lekko zaczyna mnie wyhamowywać. Ale trzymam krok, grupa na 3:30 jest gdzieś daleko z tyłu Od jakiegoś czasu biegniemy wspólną trasą z półmaratonczykami. Właściwie ci, którzy nam właśnie towarzyszą, to chyba ostatni, którzy mają szansę ukończyć w limicie. Biegną już 2,5 godziny, do mety mają jeszcze 2-3 km. A my? A ja? No, cóż.

Na półmetku widzę czas: 1:43. Nieźle. Czwarty wynik w półmaratonie ever. Przy czym dwa z tych trzech szybszych były na wiosnę. Od tamtej pory tak szybko nie biegałam. ''No, to zaczynamy zabawę'' - mówię sobie, chociaż nie zamieram tanio sprzedać skóry. 22 km jest lekko z górki, Garmin jakby zwariował, pokazuje tempo poniżej 4 min./km. Bujać to my, ale nie nas.

Nie jest różowo

Niestety, to ostatni taki miły odcinek. Zatrzymuję się przy toalecie, w międzyczasie dogania mnie i mija grupa na 3:30, a ja już wiem, że nie jest różowo. Od 23. km biegniemy nad jeziorem, Jest pięknie, prawie płasko, ale trochę wieje od wody. Coraz trudniej mi utrzymać rytm. Coraz bardziej zwalniam, już mam tempo powyżej 5 min/km. Gdzieś na 26-27 km zaczynam pochodzić. Ale staram się biec - 100 m marszu, kilometr biegiem, Ile dam radę. Próbuję policzyć, o ile mogę zwolnić, żeby być chociaż poniżej 3:40. Po drodze - żele energetyczne. Pierwszy raz świadomie korzystam z żeli (zapewnia je organizator). Trochę się podbudowuję, znowu biegnę. Gdzieś po drodze spontaniczny punkt kibiców z pomarańczami - super. Na 30 km odzyskuję wiarę, że się uda. Od 30 km wracamy do miasta - nadal nad jeziorem. Na 32. km jestem w czasie, który daje szanse na 3:37. Przypominam sobie swój pierwszy maraton i uśmiecham się sama do siebie. Jeszcze tylko dyszka - podtrzymuję się na duchu. Niestety, coraz gęściej przerywam bieg marszem. Na 34. mija mnie jedna grupa na 3:40, za kilometr - druga (jedna biegnie biegiem ciągłym, druga - czymś w rodzaju Gallowaya, zające mają to napisane na koszulkach. A czasy mają napisane na uszach. Bo zające mają uszy. Różowe. Na opaskach). 36 kilometr, 37, już znajome zabudowania, już blisko, 38. Jeszcze cały czas mam szansę przynajmniej na życiówkę.

Na 39. km - skręt w ostatnią już prawie prostą. Już czuję metę, ale do mety jeszcze ponad dwa kilometry. Pod górę!!! Próbuję biec, ale co ja przyspieszam, to moje nogi zwalniają. Na 40. kilometrze już wiem, że nie tylko do Bostonu nie jadę, ale i życiówka poszła się bujać. Mimo to próbuję nie tracić ducha. Na 700 m przed metą mija mnie zając na 3:45. No nie. Próbuję jeszcze zachować twarz i czymś, co przypomina bieg dotaczam się do mety, przegrywając finisz z jakąś dziewczynką, która wyskoczyła mi zza pleców 200 m przed metą.

Meta. Qeens Park. Za metą dostaję medal. Jest ogromny, ma ponad 10 cm średnicy. I ciężki, o czym przekonam się za chwilę, kiedy będę go musiała zdjąć, bo mnie kark rozboli. Na razie robię sobie zdjęcie z medalem, idę po jakieś picie, potem po rzeczy Depozyty leżą na gołej ziemi ogrodzonej tylko barierką. Wygląda jakby nikt ich nie pilnował. Ale jednak - kiedy schylam się po plecak, czuje czyjś wzrok na sobie. Siadam z plecakiem na trawie, kładę się, podnoszę nogi I za chwilę - dramat! Nie mogę wstać! Co próbuję zgiąć nogę, łapią mnie skurcze. A tymczasem dookoła sporo ludzi, ale nikt mnie nie widzi. Jestem niewidzialna i cierpię. Przez moment jestem na skraju rozpaczy, ale Przewracam się na brzuch, podnoszą na rękach i wstaję. Kieruję się prosto do punktu z masażem. Po 10 minutach wstaję jak nowonarodzona. Ale chyba nie wyglądam dobrze, bo w okolicach punktu medycznego ktoś mnie pyta, czy wszystko w porządku. Dostaję folię. Super. Szukam jakiegoś prysznica. Jest kilkaset metrów dalej - w zabudowaniach uniwersyteckich. Trochę pobłądziłam (oznaczenia do bani), ale w koncu trafiam do eleganckiego fitness klubu - nawet ręczniczek elegancki dostaję, kluczyk do szafeczki i voila! Mogę się umyć jak człowiek, wysuszyć włosy, ubrać, lekko podpacykować - poza medalem już nie ma śladu, że biegłam.

TorontoToronto Fot. Anna Pawłowska-Pojawa

Wracam w okolice mety. Zawodnicy ciągle dobiegają. Ja wychodzę już na otwartą przestrzeń parku, gdzie rozlokowały się stoiska Expo, może też kupić pizzę, można spróbować (za darmo) fantastycznego wegetariańskiego chili con carne, można też wejść do strefy, która wyglada jak strefa VIP, a jest tylko wygrodzoną strefa lokalnego producenta piwa, zakupić szklankę piwa i rozkoszować się fantastycznym jedzeniem, azjatyckim, meksykańskim, sushi Zapadam się w drewniany leżak, gawędzę z jakimiś Amerykanami, eh, żyć, nie umierać. Najchętniej za tydzień dwa pobiegłabym gdzieś znowu

A tymczasem - trzeci kontynent już za mną!

Dołącz do nas na Facebooku

Copyright © Agora SA