Beata Sadowska o swoich biegowych podróżach

Beata Sadowska - dziennikarka, prezenterka telewizyjna i nasza koleżanka z biegowych ścieżek opowiada o swoich maratońskich podróżach. Gdzie trafić na wyjątkowych kibiców? I czego brakuje naszym polskim imprezom?

Z Beatą Sadowską rozmawiała Magda Ostrowska-Dołęgowska

26 lutego pobiegłaś maraton w Tokio. Wśród 35 tysięcy ludzi. Gdzie jeszcze biegałaś za granicą?

W Monte Carlo, Wenecji, Amsterdamie, Nowym Jorku, Maso Corto, Paryżu, Zermatt. Uwielbiam turystykę biegową: wyjazd w jakieś przyjemne miejsce i... start. A potem zwiedzanie i same nagrody: kawa, książka, włóczęga po lokalnych zakrętasach.

Która z tych imprez podobała Ci się najbardziej?

Maraton w Nowym Jorku.

Dlaczego? Chodzi o kibiców, wyjątkową trasę?

Dwa miliony kibiców na trasie! Wspierających ciastkami, coca-colą, wodą, żelkami, bananami. Całym sercem. Krzyczących: "Dasz radę! Wyglądasz fantastycznie!", choć wiesz, że na czterdziestym kilometrze nie masz szans na atrakcyjny wygląd: twoja twarz dwukrotnie zwiększyła swoje obwody i przybrała kolor buraczkowy, a ty sama dyszysz jak parowóz. Kiedy wpadłam do Central Parku (dwa ostatnie kilometry), czułam się jak w tunelu wypełnionym dźwiękami. Fantastyczny doping niósł maratończyków do mety.

Czy maratony na świecie bardzo się różnią między sobą? Kulturą uczestników? Biegi w USA, jak również w wielu europejskich miastach są gigantyczne - startują dziesiątki tysięcy ludzi. Czy to się czuje?

Maraton w Tokio zdecydowanie odróżniał się od pozostałych, w których brałam udział na świecie. Był najczystszy i najbardziej cichy. Żaden Japończyk nie wyrzucał plastikowych kubeczków po wodzie czy izotonikach na asfalt. Wszystko lądowało w specjalnie przygotowanych kontenerach do segregowania śmieci. Jeśli jakiś kubek znalazł się pod nogami, od razu było wiadomo, że biegnie Europejczyk albo Amerykanin. Tokijczycy kibicowali, ale jakoś dostojnie, godnie. Zamiast zespołów rockowych - zespoły tańczące tradycyjne tańce. Zamiast dzikich wrzasków i kołatek (które zresztą uwielbiam) - wyciągnięte ręce z kulkami ryżu. Inna jakość. Za to na mecie i starcie atmosfera wszędzie jest identyczna. Gęsia skórka i poczucie, że jesteś częścią zwariowanej społeczności biegaczy, która leci na koniec świata, żeby zmagać się z własnymi słabościami przez 42km.

Beata Sadowska - biegająca dziennikarka i prezenterka telewizyjnaBeata Sadowska - biegająca dziennikarka i prezenterka telewizyjna Archium Beaty Sadowskiej

Na naszym polskim podwórku kibiców ciągle brakuje... Gdzie spotkałaś się z największą serdecznością?

Poza Nowym Jorkiem, pięknie kibicowali Włosi w Wenecji. Maraton zaczynał się 20 km poza miastem, więc kiedy przebiegaliśmy przez malutkie miejscowości, gdzie mieszkańcy  rozpoznali wśród biegaczy jednego ze "swoich", to było czyste szaleństwo. Kibicowały całe rodziny. To było ich święto. Nas też dopingowali. Po włosku, z temperamentem. Podobną atmosferę zapamiętałam z górskiego półmaratonu w Zermatt. Czysta frajda.

A w Polsce - masz swój ulubiony bieg?

Kocham Maraton Warszawski, bo jest najbardziej "mój". Tu się urodziłam, tu znam trasę na pamięć, tu mam pokusę, żeby w trakcie zwiać w połowie do domu, bo po drodze (śmiech). Lubię Poznań, bo już oswoiłam te dwa kółka. W tym roku waham się między Dębnem, gdzie ciągną mnie przyjaciele, a Łodzią, którą rekomenduje Wojtek Staszewski. Aha, i już zacieram ręce na Mazury Maraton 23 czerwca. Najbardziej kocham biegać w naturze i choć podczas maratonu najbardziej boję się upałów, liczę że Mazury-Cud Natury ochronią mnie swoimi lasami. A jeśli nie, wskoczę po drodze do jeziora!

Dużo nam brakuje do zagranicznych imprez? Z czym zostajemy w tyle?

Na pewno z dopingiem. Wciąż krępujemy się krzyczeć, klaskać, wrzeszczeć. Kiedy podczas ostatniego Maratonu Warszawskiego dopingowalam moich przyjaciół i narzeczonego na trasie (a dopinguję jak wariatka: z całych sił i całym gardłem), zdarzało się, że jakiś biegacz spojrzał na mnie oburzony. Śmieszne, prawda? Za to przyjaciele byli zachwyceni. I to się liczy! I jeszcze wciąż za mało jesteśmy dumni z naszych maratonów. Za granicą to święto całego miasta. Wielka feta. Powód do radości. A u nas wciąż są złorzeczący kierowcy, bo przecież muszą pojechać tą trasą, co zawsze i przechodnie, którym ani się śni czekać aż przebiegnie kolejna fala maratończyków. Jestem urodzoną optymistką i wierzę, że wraz z rosnąca liczbą biegaczy, będzie rosła grupa fantastycznych kibiców.

Dziękuję za rozmowę. Powodzenia i dobrej zabawy na Mazurach. Będziemy trzymać kciuki również za kibiców.

Dołącz do nas na Facebooku.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.