Bieg Rzeźnika. Meta nie zawsze oznacza zwycięstwo

Nie świętujemy, nie wznosimy rąk w geście zwycięstwa. Przez metę przebiegamy lekko zmieszani gorącym powitaniem, jakie zgotowali nam znajomi i postronni kibice. Czujemy, że nam się to nie należy. Kończymy X Bieg Rzeźnika z poczuciem porażki.

Gorzki smak niespełnionych ambicji przyćmiewa wszelką radość zwycięstwa. To nieco grafomańskie stwierdzenie najlepiej oddaje jednak stan jaki obaj - tak sądzę, znamy się dobrze choć nie rozmawialiśmy o tym od zakończenia biegu - czuliśmy na mecie X Biegu Rzeźnika. Po pokonaniu blisko 80 km niełatwej, górskiej trasy, w błocie, deszczu, wietrze i słońcu nie czujemy się jak zwycięzcy.

Odprawa

W tłumie biegaczy co krok spotykamy kolejne zaprzyjaźnione zespoły. Panuje piknikowa atmosfera, trwa odbiór pakietów startowych w drużynowym X Biegu Rzeźnika. W wielkich garach grzeją się zaskakująco dobre jak na polowe warunki sosy do spaghetti.

Czuje się trochę nieswojo, bo po raz pierwszy mamy startować w terenie, o którym nie wiem absolutnie nic. W Bieszczadach jestem po raz pierwszy. Nigdy tu nie trenowałem, ba, nawet nie spacerowałem po okolicznych połoninach. Podobno są przepiękne - zachwalają znajomi. Nie wiem czy malowniczo pofałdowany krajobraz bardziej mnie zachwyca czy napełnia niepewnością, przez co wpadam w nieco introwertyczny nastrój. Zupełnie to do mnie nie podobne, znajomi, którzy dobrze mnie znają, zaczynają więc dopytywać czy wszystko w porządku. Moje skupienie na zbliżającym się starcie, który już za kilka godzin ma pchnąć nas w bieszczadzkie lasy sprawia, że czuję jak bym patrzył na to wszystko nieco z boku.

Wracamy do hotelu, a ja całą drogę z Cisnej (tam zorganizowano odprawę) do małej miejscowości Łukowe (17 km od Sanoka), gdzie mieści się nasz zajazd "Chutor Kozacki", podziwiam widoki za oknem i w milczeniu popijam węglowodany, którymi ładujemy się razem z Jackiem Grzędzielskim (moim zespołowym partnerem) od kilku ostatnich dni.

bieg rzeźnika

Strategia

W "Rzeźniku" biega się w dwuosobowych zespołach. Po raz pierwszy zatem na trasie będziemy musieli dbać nie tylko o siebie, ale także o partnera. Mamy za sobą stukilometrowy ultramaraton "Bieg 7 Dolin", Maraton Karkonoski, Mistrzostwa Polski w Skyrunningu im. DH Franciszka Marduły, starty w "Biegu pod Górę" na Kasprowy Wierch, maratony i półmaratony. A jednak brak nam doświadczenia w biegach zespołowych. Tymczasem organizatorzy "Rzeźnika" ostrzegają: "Wymóg biegania parami ma swoją genezę w chęci dbania o bezpieczeństwo, jednak z biegiem czasu na stałe, w sposób nierozłączny wpisał się w formułę Biegu Rzeźnika. Okazało się bowiem, że po pierwsze, ukończenie biegu jednocześnie przez dwie osoby jest zadaniem o wiele trudniejszym niż dokonanie tego w pojedynkę, a po drugie, taka formuła wymusza i krzewi ideę współpracy zespołowej, uczy odpowiedzialności zarówno za siebie jak i za partnera z drużyny".

Po powrocie do hotelu rozkładamy na łóżkach worki, które organizatorzy przygotowali dla zawodników na kolejne "przepaki" - miejsca, w których można zostawić jedzenie i rzeczy na przebranie. Na trasie przewidziano dwa takie punkty - Cisna (ok. 32 km), Smerek (ok. 51 km), a trzeci na mecie - istotny dla zawodników, którzy zdecydują się na kontynuowanie biegu na rozszerzonym dystansie. Trasa zasadnicza liczy 77,7 km, my jednak przyjeżdżamy w Bieszczady z myślą o rozszerzonym dystansie 105/110 km.

I tu pierwsze niemiłe zaskoczenie. Kiedy dopytujemy o szczegóły trasy, organizatorzy nie są w stanie udzielić nam precyzyjnej odpowiedzi co do jej długości. Od jednego słyszymy nawet, że to bez znaczenia. Dopytujemy więc dalej. Trasa biegu prowadzi czerwonym szlakiem będącym częścią Głównego Szlaku Beskidzkiego im. Kazimierza Sosnowskiego (najdłuższego szlaku w polskich górach, bo liczącego aż 519 km) z Komańczy do Ustrzyk Górnych - to trasa podstawowa. Dla tych, którzy zameldują się na mecie w regulaminowym czasie 12 godzin otwiera się droga na dystansie ponad 100 km z Ustrzyk Górnych (ok. 640m) przez Tarnicę (1346m) i Halicz (1333m) do Wołosatego (ok. 650m). Pierwotnie to jest nasz cel, ale już na pierwszym odcinku trasy okaże się on być poza naszym zasięgiem.

Ambicje są jednak olbrzymie. Przede wszystkim "Rzeźnik" to tylko kolejny krok. Naszym celem jest UTMB - Ultra Trail du Mount Blanc - 168 km bieg wokół masywu najwyższego szczytu starego kontynentu. Obok Western States 100 jest to najważniejszy górski bieg ultra na świecie. Start nie jest łatwy, a uczestnictwo w biegu reglamentowane. Nie wystarczy opłacenie wpisowego. Potrzeba jeszcze 7 punktów zdobytych w trzech biegach honorowanych przez UTMB. W Rzeźniku można zdobyć dwa punkty lub trzy za wariant rozszerzony.

Celujemy w trójkę, więc planujemy dość szybki bieg. Starannie rozdzielamy więc żele i batony energetyczne, napoje i ubranie na zmianę. Jest godzina 21. Kładziemy się do łóżek. Pomimo dochodzącego zza okna gwaru hotelowych gości odpoczywających na dziedzińcu zasypiam natychmiast. Okazuje się, że Jacek nie ma tyle szczęścia. Podrywam się nagle przebudzony dźwiękiem odebranego smsa. Przekonany, że to budzik, który nastawiliśmy na 1.15 chwytam za telefon i widzę, że na zegarze dopiero 23. Jacek nadal nie śpi. Gwar za oknem nie ustaje, ja ponownie przykładam głowę do poduszki. Zrywam się spocony gdy dzwoni budzik. Zdejmuję zawieszone na oparciu fotela ubrania. Przemywam twarz, plastrami zabezpieczam sutki, miejsca narażone na obtarcia smaruję kremem z gliceryną. Zakładamy kompresyjne skarpety, getry i koszulki. Za oknem ciemno i deszczowo. Hotel śpi.

My z workami na depozyt i plecakami pakujemy się do samochodu. Stamtąd w skupieniu zmierzamy 40 km do Cisnej. Na zegarze kwadrans po 2. Parkujemy samochód, popijamy węglowodany, przełykamy banana. W mroku i padającym deszczu widać migocące czołówki - zawodnicy powoli zapełniają zaparkowane przy drodze autokary, które mają zawieźć nas na start w Komańczy. Senny autobus w końcu rusza, 35-kilometrowa droga dłuży się niemiłosiernie. Kiedy dojeżdżamy słychać dudniące bębny. Tłum gęstnieje przypominając rozświetlony ogon komety. Błyskają flesze, humory dopisują, widać, że biegacze trochę się rozbudzili. Wystrzał zrywa kolorowy peleton do biegu.

bieg rzeźnika

Koniec marzeń

Ruszamy rozważnie, ale zdecydowanie. Nie szalejemy na podbiegach, za to w dół dajemy nogom odpocząć - nie hamujemy. Komunikujemy się niemal bez słów. Skinieniem głowy podrywamy się do biegu, drobnym gestem dłonią przechodzimy w szybki marsz. Zdecydowanie pokonujemy przecinające trasę strumienie, wiedząc, że i tak nie uda się nam długo zachować suchych nóg. Błota jest coraz więcej, miejscami trudno wyjąć nogę. To znacznie utrudnia poruszanie się. Na kolejnych stromych i śliskich zbiegach mijamy kolejne zespoły. Po 15 km zaczynają tworzyć się miedzy nami pierwsze niepokojące odstępy, w końcu na 20 km pojawia się kryzys. Okazuje się, że przetrenowanie, choroba męcząca mojego partnera od kilku dni oraz niewyspanie wywołują na trasie olbrzymi spadek formy. Organizm nagle odcina zasilanie, a w głowie Jacka pojawia się pierwsza zwerbalizowana myśl o przerwaniu biegu. W tym momencie rozpoczyna się nasz wspólny dramat, choć ja jeszcze zupełnie w to nie wierzę.

Zwątpienie, kryzysy, skrajne osłabienie to podczas górskich ultramaratonów zjawiska zupełnie naturalne, rzadkie jednak na tak wczesnym etapie biegu. Być może dlatego słowa mojego partnera traktuję nadal z lekkim dystansem, starając się pobudzić w nas iskrę zapłonową i poderwać do dalszego biegu. Niestety po kilku nieudanych próbach staje się jasne, że jeśli chcemy w ogóle ukończyć "Rzeźnika" musimy ograniczyć się wyłącznie do marszu. Organizm zaprogramowany na obraną wcześniej taktykę biegową ulega rozregulowaniu. Ulewny deszcz, wiatr i przeszywający chłód przy jednoczesnym niskim tętnie wywołują coraz większe wyziębienie organizmu. Czuję, że tracę czucie w dłoniach. Z coraz większym trudem poruszam palcami, rozpaczliwie próbuję pobudzić w nich krążenie. Każdy z nas prowadzi swoją walkę, nie czuć w tym jednak ducha partnerskiej rywalizacji. Myśli o dramacie Jacka zagłusza mi wrzask urażonych ambicji. On jednak też nie wykazuje oznak partnerskiego zainteresowania.

Zaczynam rozumieć, że podczas treningów doskonale sprawdzaliśmy się jako napędzani własnym sportowym egoizmem rywale, ale test ze współpracy zespołowej oblewamy już na pierwszym trudnym zadaniu. W każdym z nas dostrzegamy niedobory tak potrzebnej empatii.

Kolejne 50 kilometrów pokonujemy marszem, w tym 10 w kompletnym milczeniu, spędzając na trasie ponad 15 godzin. Ciśnienie uchodzi ze mnie dopiero na ostatnich 8 km przed metą. Do tamtego momentu jestem wściekły, że nie podejmujemy walki. Na mecie nie świętujemy, nie wznosimy rąk w geście zwycięstwa. Przez matę z pomiarem czasu przechodzimy lekko zmieszani gorącym powitaniem, jakie zgotowali nam znajomi i postronni kibice. Czujemy, że nam się to nie należy. Kończymy X Bieg Rzeźnika z poczuciem porażki.

Na koniec nie sposób nie wspomnieć o wpadkach organizacyjnych. W punktach żywieniowych organizatorzy nie przewidzieli nawet kubka gorącej herbaty, tylko wodę i napoje izotoniczne, których przeładowany organizm nie przyjmował już na pierwszym postoju. Wyziębionych zawodników własną herbatą z termosów częstowali więc GOPR-owcy. Organizatorzy nie zadbali również o zapewnienie wycieńczonym zawodnikom (ponad 800 osób startowało w biegu - to rekordowa frekwencja) szybkiego transportu z mety w Ustrzykach Górnych do Cisnej, gdzie wielu biegaczy pozostawiło swoje samochody. Zmęczone grupy liczące po kilkadziesiąt osób ponad czterdzieści minut czekały przy drodze na autokar, którym (w ścisku, na stojąco, w duchocie) transportowano zawodników do Cisnej. Tam czekały na nich worki z depozytami, położone - na szczęście po numerach - bez opieki na pobliskim Orliku.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.