Damian Bąbol: Panie Janie, jak się pan czuje?
Jan Morawiec: Zdrowie jak było, tak jest, choć drobne ustereczki są zauważalne. Mam za sobą dosyć ciężki sezon, wiele maratonów. Przygotowania do mistrzostw świata w Brazylii sporo mnie kosztowały. Na szczęście trener Ryszard Goszczyński skutecznie mnie motywuje, podnosi morale, bo psychika w takim wieku jest już coraz słabsza. Wiadomo, kiedyś było inaczej, a teraz czasami człowiek jak dziecko zaczyna się już zachowywać (śmiech). Ale cieszę się, że ostatnio zdobyłem tyle tytułów. Na pewno zostawię po sobie jakąś pamiątkę z tego, że biegałem.
W młodości był pan świetnym biegaczem, członkiem tzw. Wunderteamu (w składzie m.in. z Kazimierzem Zimnym, Zdzisławem Krzyszkowiakiem, Jerzym Chromikiem) pod wodzą trenera Jana Mulaka, reprezentował Polskę na zagranicznych biegach. Gazety pisały o wielkim talencie, ale chyba dopiero teraz poczuł pan smak popularności.
- To, co mnie teraz spotyka, jest bardzo miłe. Kiedy w październiku wróciłem z mistrzostw w Brazylii, na warszawskim lotnisku czekała na mnie grupa dziennikarzy, dostałem kwiaty. Byłem tak wzruszony, że nie mogłem nic powiedzieć, czułem się jak złoty medalista olimpijski. To piękne chwile. Szkoda tylko, że przyszły tak późno.
W młodości było inne nastawienie. Chciałem biegać w maratonach, ale wtedy ten dystans nie był popularny. Największe dotacje finansowe były przyznawane za starty w krótszych biegach. Wtedy w ogóle było inaczej. Szkółki, bieżnie, młodzież była szkolona. To wszystko za PRL-u było pilnowane. W klubie dostawaliśmy sprzęt, było wyżywienie. Tylko, że ja, ścigając się na dystansach 1500-1800 metrów, bardzo się męczyłem. Bo ja zamiast szybkości mam wrodzoną wytrzymałość. Zarzynałem się na tych treningach. Koledzy biegali po 2.30 na kilometr, a ja nie dawałem rady i płuca wypluwałem. Gdybym od początku przygotowywał się na spokojnie do maratonów, to prawdopodobnie już w młodości osiągałbym dobre wyniki.
Jak pan trenuje, szczególnie teraz, kiedy są takie upały?
- Biegam co drugi dzień. Miesięcznie przebiegam około 230 km. Ale ostatnio dwa treningi musiałem odpuścić, bo rzeczywiście było za gorąco. Ale kiedy jest skwar i ta duchota, to też biegam. Tylko, że czasem wychodzę trochę później. Trzeba przyzwyczajać organizm do takich temperatur. Nie wiadomo, jaka pogoda będzie na zawodach. Tak było ostatnio na mistrzostwach Polski weteranów w maratonie w Lęborku.
I oczywiście pan wygrał.
- Tak, ale niech pan posłucha, jaka historia. Wychodzę wcześnie rano po odbiór chipu. Ja patrzę, a jakaś grupa już biegnie. Okazało się, że zawodnicy i zawodniczki powyżej 80 lat wystartowali już o godz. 7. Poszedłem do biura i pytam lekko poirytowany: "O której ten start? O 7 czy o 9?". Usłyszałem, że powinienem już być na trasie, żeby na mnie nie czekać nie wiadomo ile. A ja na to: "Ale ja przecież biegam z elitą!". Zdezorientowani spojrzeli na mój rok urodzenia: 1933. Jeden z nich mnie pyta: "A ile pan biega?", ja mówię, że nie gorzej niż 4:20, a zobaczę, może uda się nawet 4:15. Wytrzeszczył oczy i odpowiedział: "Aaaa, to co innego". Dopiero wtedy się kapnął, jak mu ktoś powiedział, że jestem multimaratończykiem. Mrugnął okiem, uśmiechnął się i powiedział "Zapraszam na start!".
Ale to nie koniec. Ta sytuacja mnie bardzo podbudowała. Starsi biegacze, którzy wystartowali o tej 7, byli już tak wyczerpani, że niektórzy nie byli w stanie zmieścić się w sześciu godzinach. Ja proszę pana, wybiegając dwie godziny później, na trzy kilometry przed metą doszedłem najlepszego rywala w swojej kategorii wiekowej. Kiedy go wyprzedzałem poklepałem po plecach i powiedziałem "Stasiu, nie poddawaj się!". On też taki chudzielec jak ja, tylko trochę wyższy, połamany ze zmęczenia zdołał wykrzyknąć: "To jest mistrz świata, to jest mistrz świata!".
Ile pan waży?
- Sprawdźmy [pan Jan wchodzi na wagę ]. O, widzi pan, 56 kg. A po ostatnim maratonie ważyłem 53, ale już wieczorem waga się zgadzała.
Jak pan to robi? W kwietniu pobiegł pan kolejny maraton w Łodzi, a na mecie jeszcze pompki robił. Skąd w panu tyle siły?
- Maraton w Łodzi to była bułka z masłem. Trener mi kazał pobiec spokojnie w czasie 4 godzin i 30 minut, ale na trzy km przed metą nie wytrzymałem i wyrwałem do przodu. Gdyby nie ta przebieżka, to nawet bym się nie spocił za bardzo. Podczas tego biegu testowałem aparat słuchowy, który dostałem od firmy Siemens. Kosztuje ponad 15 tys. zł. Nigdy nie byłoby mnie stać na taki sprzęt. Do tego z czteroletnią gwarancją, więc może człowiek się już będzie kończył?
No, niech pan tak nie mówi...
- Dlaczego? Ja muszę ustąpić młodym!
Zmieńmy trochę temat. Jak pan biega te maratony, to ile par butów zużywa w ciągu roku?
- Ja to bardzo tak nie zdzieram. Jak dobre obuwie jest, to dwa latka mogę śmiało biegać na zawodach. W Brazylii na mistrzostwach świata weteranów pobiegłem w butach za 56 zł. Żona mi kupiła. Na mistrzostwach Polski w Lęborku też w nich pobiegłem.
Niektórzy kupują za 700 zł...
- A takie też mam. Niedawno dostałem dwie pary. Wolę jednak te tańsze, bo mi szczęście przynoszą. Co prawda już mi pękły, ale naprawiłem. Z piętki mi się wyrwały. Gumę samochodową wziąłem, podkleiłem i działają. Dalej w nich jeżdżę i wygrywam. Wie pan, ja jestem z tego gatunku, kiedy w sklepach nic nie było i trzeba było sobie jakoś radzić. Kiedyś - jeszcze w latach 70. - na bieg do Wrocławia kupiłem sobie nowe tenisówki. Tak obtarłem nogi, że się wycofałem. Od tamtej pory musiałem się nauczyć naprawiać buty, bo nie było mnie stać na nowe.
Fot. Małgorzata Kujawka / Agencja Gazeta
Jak pan się odżywia?
- Normalnie. Jem to, na co mam ochotę. Smażone też pojawia się na talerzu. Dla przykładu żeberka bardzo lubię.
Pije pan dużo wody?
- Właśnie nie. Czasami nawet na długim treningu nic nie piję. Niektórzy mówią, że niszczę organizm, ale nic to. Dobrze się czuję. Przed treningami i zawodami też mało jem. I przyzwyczaiłem się do tego. W Brazylii na mistrzostwach nie było żadnego punktu odżywczego, tylko punkty z wodą. Do tego ten upał, ponad 30 stopni. Wyszedłem z hotelu praktycznie bez śniadania, bo nie lubię jak mi się w żołądku przewraca. Liczyłem, że jakiegoś bananika przegryzę na trasie, a tam nic. Gdy dobiegłem do mety byłem głodny jak wilk. Rzuciłem się na banany i zacząłem zjadać jeden po drugim.
Uważa pan, że bieganie jest kontuzjogenne?
- Nie jest. Tym bardziej teraz, kiedy wiedza jest wszędzie dostępna. Są czasopisma biegowe, strony internetowe, wielu trenerów, od których można czerpać wiedzę. Trzeba zaczynać bardzo spokojnie, żeby gdzieś po drodze nie robić sobie kontuzji. Bo one się później odzywają. Najczęściej urazy biorą się z tego, kiedy człowiek jest nieprzygotowany. Nie zaczynamy naszej przygody od maratonów, ale od krótkich dystansów. Wszystko powinniśmy zaczynać od małych kroczków.
Kiedy rozmawialiśmy rok temu, powiedział pan, że start w Brazylii będzie pana spełnieniem marzeń. O czym pan teraz marzy?
- Jestem szczęśliwy. Powoli już będę kończył ze ściganiem, chyba że coś mnie skusi. Powiedziałem sobie jednak, że do końca będę biegać rekreacyjnie. Kocham to. Tylko, żeby zdrowie przy mnie było.
Rozmawiał Damian Bąbol
Biegowe ciekawostki, porady i newsy. Śled ź nas na Facebooku i Twitterze @PolskaBiega