Bieg siedmiu strachów: "To już nie jest ściana. To jest jak kac gigant"

Czy się idzie, czy się leży cierpienie jest takie samo. Jeszcze kilka gryzów kanapki, resztę zabieram na drogę razem z niedopitą colą. Konałem tu aż 42 minuty. Moi znajomi z trasy są już daleko z przodu. Ruszam na najbardziej niewdzięczny odcinek trasy: ostre podejście po betonowych płytach - opisuje start w Biegu 7 Dolin w Krynicy Zdrój na swoim blogu Wojciech Staszewski.

CZYTAJ BLOGA WOJCIECHA STASZEWSKIEGO!

Strachy wyłażą z lasu, z ciemności. Strach przed Putinem, że puknie w nas atomówką, zakończy tę całą zabawę, a mój syn, Mały Yoda, nie dożyje nawet lat szkolnych. Strach taki mocny, że od kilku kilometrów czworogłowe uda mam jak z waty. A właściwie jest tak od startu na krynickim deptaku. Nucę w głowie "Bieriozy" Lube i nie mogę opanować strachu przed Putinem.

Bo tak naprawdę to strach nie przed wojną, ale przed tym, co nieuchronnie musi nadejść i z czego zdaję sobie sprawę już dzień przed biegiem. Najlepsi podopieczni świata, których spotykam w piątek Krynicy mówią, że mam panikę w oczach. Do Mojej Sportowej Żony dzwonię, że jestem przecież do tego biegu kompletnie nieprzygotowany, za mało długich wybiegań. Staram się sam oszukiwać - że lata biegania, że obóz w Rabce, że regeneracja. Na tyle skutecznie, że wierzę, że mogę przebiec tę stówę, pełny dystans Biegu Siedmiu Dolin w Krynicy. Przebiec to znaczy w moim pojęciu pokonać tę trasę w jakieś 12-13 godzin, bo takie czasy potrafią mieć moi znajomi trójkołamacze.

Bieg kończy się szybko, za Halą Łabowską wszyscy zaczynają mnie wyprzedzać. Chyba wyglądam źle, bo dwie osoby zagadują, czy mi nie pomóc. Pomóc może mi tylko jedno: kontuzja. Wtedy mógłbym rozłożyć ręce i zejść z trasy bez wyrzutów sumienia. Ale jak na złość docieram do Rytra, już wstało słońce, schował się Putin. Biorę herbatę, walę się na trawie i zostaję sam na sam z argumentami. Nigdy bym nie pomyślał, że tutaj, między workami z przepaku będę podejmował jedną z najważniejszych decyzji w życiu.

Zejść czy nie zejść. Oto jest pytanie

Nigdy w życiu nie zszedłem z trasy biegu. To dla mnie ważne, wiem, że ważne też dla moich podopiecznych. Piszę im czasem, że się z trasy nie schodzi albo już nie muszę pisać, bo sami wiedzą, co sądzę i jakie świadectwo sobą daję.

No dobrze, ale przecież nie jestem w stanie biec. Mam ścianę. Najgorszą ścianę maratońską, jak wtedy, kiedy zaczynałem na 3:45, a kończyłem w 4:45. To był mój drugi maraton, pamiętam dwie godziny koszmarnych męczarni. To jak teraz wstać i zdecydować się na kilkanaście godzin biczowania po jelitach?

Może zejdę i będę opowiadał, że tylko raz zszedłem, kiedy byłem do biegu kompletnie nieprzygotowany. Też niezła legenda.

Ale jeśli zejdę, będę musiał tu za rok wrócić. Wiem to. A nigdy więcej, przenigdy nie chcę biec stu kilometrów po górach.

Tylko że jeśli pobiegnę, to będzie po sezonie. Przekreślam dobry start w Maratonie Warszawskim i Biegu Niepodległości. Schodząc teraz mogę to uratować. Mam wybór: racjonalna kalkulacja albo romantyczna legenda. Medytuję nad tym dobre pół godziny i czuję, jak zakwaszenie opuszcza moje mięśnie. I już wiem.

Zjadam kanapkę z jajkiem, którą przygotowała mi MSŻ, popijam colą, poprawiam bananem i po 32 minutach wyruszam z pierwszego przepaku w górę - na Prehybę.

Bieg 7 Dolin w KrynicyBieg 7 Dolin w Krynicy Bieg 7 Dolin w Krynicy Bieg 7 Dolin w Krynicy

Na ostrym podejściu wszyscy idziemy. Na lekkim się biegnie. Ja nie potrafię już biec, bieganie naprawdę skończyło się koło Hali Łabowskiej. Ja brnę, ja się posuwam, ja pokonuję opór. Gadamy z Marcinem, który organizuje wycieczki trabantami po Krakowie, więc ma mnóstwo czasu na bieganie, pokochał ultra. Mówi, że biegnę, jakbym miał się zaraz przewrócić. Rzeczywiście, jestem przechylony na prawo jak statek pijany i nic z tym nie mogę zrobić.

Dzwonię do MSŻ, że jednak ruszyłem. Wcześniej już odwołałem swoje buńczuczne 12-13 godzin. Teraz zadowolenie to ukończyć, a szczęście zejść poniżej 15 godzin. Czyli zostało jeszcze na pewno kilkanaście godzin brnięcia.

Docieramy do Prehyby, jest bufet. Uzupełniam picie w bidonach, wypijam herbatę. I negocjuję z żołądkiem. Rodzynki? Rzyganie. Cukier? Rzyganie. Sól? Rzyganie. Banan? Weź pół. Herbatniki? Gula w buzi, nie ma mowy. Herbata? Dobra, jeszcze jedna.

Docieramy do Radziejowej. To najwyższy punkt trasy i dokładnie półmetek. Ale dostaję euforii z innego powodu - to moje ścieżki z dzieciństwa. Proszę Marcina, robi mi zdjęcie na szczycie, koło tego pomnika z poprzedniego odcinka bloga .

Bieg 7 Dolin w Krynicy Bieg 7 Dolin w Krynicy  Bieg 7 Dolin w Krynicy Bieg 7 Dolin w Krynicy

Niewidzialny Jasio, niewidzialny Jasio! Najpierw nie wiem, co się dzieje, ale z Radziejowej zaczynam zbiegać, jakbym znów był biegaczem. Żołądek się zebrał w sobie, ręce zaczęły pracować, pojawiła się wyraźna faza lotu i praca nogi w stawie biodrowym. Nie mogę pojąć jakim cudem, ale jestem w euforii.

I nagle eureka - zaczynam gadać do siebie "niewidzialny Jasio". To tutaj, to na stoku Radziejowej jakieś 20 lat temu wymyśliliśmy z małym wtedy Jaśkiem "niewidzialnego Jasia". Zawieszona na plecaku pelerynka przeciwdeszczowa, z którą się gadało w drodze, że kilkulatkowi łatwiej było maszerować. To o tym niewidzialnym Jasiu Janek napisał mi z zachwytem w liście, który dostałem już po jego śmierci. Niewidzialny Jasio.

Ja tu zdycham

Nie chodzi o to, żebym nagle uwierzył w gusła. Ale człowiek potrzebuje takich haków, na których może sobie zawiesić pozytywne emocje. Biegnę z tym do Obidzy, na podejściu na Eliaszówkę żołądek godzi się na snickersa z przepaku. Da się biec, ale coraz ciężej, słońce już mocno grzeje. Dobra gospodyni na skraju Piwnicznej wystawia wiadra z wodą i filiżanki, pijemy. Ja trzy filiżanki wody - a po 200 metrach żałuję, że nie wypiłem więcej. Jestem tak odwodniony, że praktycznie się nie pocę. Na pierwszym przepaku zmieniłem koszulkę, teraz nie ma potrzeby.

W Piwnicznej nie odpoczywam. Ja tu zdycham. To już nie jest ściana. To jest jak kac gigant, kiedy marzysz tylko, żeby leżeć, a jedyne, co cię może poderwać na nogi, to żołądek, jeśli uruchomi wymioty. Negocjujemy. Kilka skurczy, ale bez rzygania. Dobra, to zaczynam wmuszać kanapkę i teraz już nie mogę rzygać, bo skąd wezmę potem te węglowodany. Na wszystkie słodycze z bufetu mdli mnie od razu.

Nie skończyłbym tego biegu gdyby nie drugi Marcin. Też z Krakowa, ale lepiej powiedzieć z obozu - był na II obozie biegowym w Rabce, prowadziłem go potem przez 3/4 pierwszego maratonu też tu, w Krynicy. Marcin zapisał się na 66 km, więc już jest po biegu. Przynosi i herbatę, nalewa do bidonów. A ja mogę spokojnie zdychać na przepakowym worku. Po kwadransie kładę się na drzemkę.

- Kiedy cię obudzić?

- Nigdy.

Marcin siedzi przy mnie i po kilku minutach z wyrzutów sumienia podnoszę głowę.

- Lepiej nie będzie.

To są chyba trzy kluczowe słowa w tej bajce. Za siedmioma dolinami żył pewien rycerz, zakuty łeb, ale romantyczny był wielce. Chociaż nie był przygotowany do zadania postanowił je wykonać. Pokonywał smoki, lęki, góry i doliny. Ale wyczerpany był niemożebnie i sczezłby marnie na łące nad Popradem, gdyby dobry wróż nie powiedział mu trzech magicznych słów: lepiej nie będzie.

Czy się idzie, czy się leży cierpienie jest takie samo. Jeszcze kilka gryzów kanapki, resztę zabieram na drogę razem z niedopitą colą. Konałem tu aż 42 minuty. Moi znajomi z trasy są już daleko z przodu. Ruszam na najbardziej niewdzięczny odcinek trasy: ostre podejście po betonowych płytach. Upał jak cholera. Zostali już sami setkowicze, żadnych finiszujących z radością 66-kilometrowych biegaczy. To jest jak marsz zombie. Zbieg w dolinę Łomniczanki i znów podejście. Przede mną idzie człowiek, siada na kamieniu. Patrzę mu w oczy, ma tam strach, jakby mu właśnie zabrali wszystko. Bo rzeczywiście traci wszystko - wszystkie siły. Głowa by chciała dotrzeć jeszcze na kolejny przepak, ale nie biega się głową, tylko żołądkiem. A stamtąd zero zasilania. Nadzieja może umiera ostatnia, ale widzę, że u niego to właśnie ten moment.

Strach przed gilotyną limitu czasowego

Bo nagle goni nas smok, o którego istnieniu wprawdzie wiedziałem, ale nie spotkałem go jeszcze nigdy na żadnym biegu. Limit czasowy. W Wierchomli musimy być w ciągu 13 godzin. Z góry zbiegam, nadrabiam, pod górę tracę. Jest ślisko, bo właśnie przeszła ulewa. Ale skończył się ten straszny upał. Dzwoni MSŻ, ale nie mogę odebrać, bo na deszczu nie da się odebrać smartfona. Wiem, że się denerwuje, ale musi poczekać.

Docieram 20 minut przed limitem. I pozwalam sobie na 20 minut odpoczynku. Telefon do MSŻ, banan, cola i żel. I w drogę, byle przed smokiem. 2 godziny na 11 km.

Bieg 7 Dolin w Krynicy Bieg 7 Dolin w Krynicy  Bieg 7 Dolin w Krynicy Bieg 7 Dolin w Krynicy

Podejście nartostradą, długie, tempo pewnie z 3-4 km/h. Zbieg nartostradą, odrabiam straty, doganiam nowych znajomych. I droga do Bacówki nad Wierchomlą.

Kiedy pytałem w poprzednim odcinku daliście mi dwie rady: nie marnować czasu na przepakach i nie maszerować drogą do bacówki, tylko biec. Czasu na przepakach nie marnowałem, ja się tam po prostu musiałem regenerować. Rada "wash and go" jest dobra dla tych, którzy biegną, a nie walczą o przetrwanie. I cały czas byłem też pewien, że nie będę biegł drogą do bacówki, bo nie mam o co walczyć.

A tu okazało się, że mam walkę dużo cięższą niż łamanie 12, 13 czy 14 godzin. Muszę uciec przed 15-godzinnym limitem na tym punkcie. Różnie mówią - że jeszcze 4, 5 albo 6 km. Podrywam do boju Waldka z Koszalina i przebiegamy ten odcinek z dwoma przerwami na marsz.

Co to za sztuka? Z perspektywy fotela w Warszawie albo bieżni na Agrykoli - żadna. Ale tam, na drodze nieopodal Muszyny to sztuka niezwykle wyrafinowanego wyciskania ostatnich soków z wysuszonego bambusa, podłączenia 60-watowej żarówki do wyczerpanych baterii z walkmana. Pisaliście, że trans. Nic takiego, trans jest dobry do tańca. Tu jest tylko strach przed gilotyną limitu czasowego i żel w żołądku. I jeszcze zgoda na cierpienie. Jestem przeciągnięty przez wyżymaczkę i staję do najbardziej heroicznej walki w moim życiu.

Docieram aż 22 minuty przed limitem. I siedzę tylko 12 minut. Ostatni telefon do MSŻ.

- Spokojnie, teraz już z górki, a ja umiem zbiegać.

- Ile ci zostało do mety?

- Tylko 12 km.

- Cha cha cha.

Rzeczywiście zabawne. Jest takie powiedzenie, że w Europie 200 km to daleko, a w Ameryce 200 lat to dawno. Na ultra 12 km to blisko, bardzo blisko.

Jestem bardzo blisko z tymi obcymi ludźmi, z którymi pędziliśmy do bacówki. Nie znam ich historii, imię Waldka musiałem sprawdzić w internecie, jego bratu udało się dobiec, choć przed bacówką został za nami o 6 minut. A jednocześnie ta solidarność grupy ocalonych skazańców podchodzących w cierpieniu na Runek... Nie wiem, jak to napisać, ale chciałbym tego jeszcze kiedyś doświadczyć.

Kto biegł, ten wie. Magiczny jest ten moment, kiedy słychać deptak w Krynicy. Za chwilę widać festiwalowy namiot. Robi się ciemno, ale ktoś miał czołówkę, więc cały wężyk daje radę. Potem zbieg ścieżką przez krzaki, za płotem impreza, wrzeszczą brawo, brawo, jesteś zwycięzcą. Ulica i jak w Matrix IV po kontakcie z asfaltem znów zmieniam się w biegacza. Dołącza się skądś Ania z obozu w Rabce, nasza przewodniczka, która jutro pobiegnie maraton. Wrzeszczy, że Wojtek Staszewski, dobiega ze mną do deptaka.

Od 10 km myślę, co zagrać na mecie. Chłopaś zrobi mi zdjęcie, wiem o tym, więc co chciałbym pokazać. Zero emocji - kijowo. Sztuczny gest triumfu - fałszywie. Bo chociaż w swoich oczach zostałem bohaterem, to wiem też, że przez własną głupotę. Trzeba się było porządnie przygotować i wystartować na 15 godzin, a śpiewałbym pieśń chwały od startu do mety. Więc co?

Wbiegam w 16:40:54. Czyli 19 minut przed limitem. Jestem 462, za mną dobiega jeszcze 39 osób. Podchodzę do najlepszych podopiecznych świata, którzy podskakują z okrzykami, transparentem i prawdziwą radością (biegli dziś i to nieźle Życiową Dziesiątkę, walczyli o pucharki w I Mistrzostwach Kancelarii, a potem opijali sukces czekając na mnie). I wtedy Chłopaś robi mi zdjęcie.

W oczach mam chyba strach.

WIĘCEJ TEKSTÓW WOJCIECHA STASZEWSKIEGO ZNAJDZIECIE NA JEGO BLOGU - STASZEWSKIBIEGA.BLOX.PL

Wojciech Staszewski na mecie Biegu 7 DolinWojciech Staszewski na mecie Biegu 7 Dolin Wojciech Staszewski na mecie Biegu 7 Dolin Wojciech Staszewski na mecie Biegu 7 Dolin

Wojciech Staszewski na mecie Biegu 7 DolinWojciech Staszewski na mecie Biegu 7 Dolin Wojciech Staszewski na mecie Biegu 7 Dolin Wojciech Staszewski na mecie Biegu 7 Dolin

Wojciech Staszewski na mecie Biegu 7 Dolin

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.