Tomasz Lis: Na maratonie w Genewie przeżyłem największy kryzys w moim biegowym życiu. Ostatnia prosta prowadziła wzdłuż Jeziora Genewskiego. Kilometr przed metą byłem ledwo żywy. Wmawiałem sobie: "Jezus Maria, nie dam rady". Nie mogłem iść, ledwo człapałem. Mało tego, mój hotel znajdował się kilkadziesiąt metrów obok. Przeszła mi nawet myśl: "Chrzanię tę metę, skręcam!" Wtedy pomogli kibice. Zobaczyli jak się męczę i zaczęli wykrzykiwać imię z numeru startowego. Wołali: "Thoma, Thoma! Dalej, dalej! Już blisko, jeszcze trochę! Dasz radę!". Dzięki nim, jakimś cudem, wykrzesałem resztkę sił.
Maciej Dowbor: Kiedy widzimy kibiców przy trasie, najczęściej wyprężamy pierś, chcemy pokazać, że jesteśmy w dobrej formie. Jakoś tak głupio się garbić i wlec ze zmęczenia, kiedy grupa ludzi bije ci brawo.
Na zawodach triathlonowych zauważyłem, że popularnym atrybutem wśród kibiców jest tzw. garnek mocy. Fani walą w niego na siłę jakąś chochlą. Wprawdzie wywołuje to straszliwy hałas, ale mnie się podoba.
Z kolei na mistrzostwach świata w Las Vegas spotkałem się z bardzo specyficzną formą kibicowania. Biegł za nami chłopak, który okrutnie z nas szydził. Wyzywał od cieniasów, looserów. Krzyczał m.in. "Ej ty, już kończysz, już kończysz!", albo "Jesteś beznadziejny, szkoda na ciebie patrzeć, ale nie przejmuj się, dasz radę!". Jeszcze chwila, a któryś z zawodników by nie wytrzymał i wymierzył mu bolesny cios. Był strasznie wkurzający, ale zarazem... świetnym motywatorem. Tak nas denerwował swoją gadką, że każdy się sprężał. Chcieliśmy mu udowodnić, że się myli i przede wszystkim raz na zawsze od niego odczepić.
Beata Sadowska: Maraton w Tokio, w którym startowałam w 2012 r., był bardzo dziwny, taki dostojny, spokojny. Pamiętam, że na trasie częstowano kulkami ryżu, a nie "power-żelami".
W Tokio startuje ponad 35 tys. maratończyków.
Wśród nich nie tylko "spokojni i dostojni" biegacze ;)
Anna Szczypczyńska: W ubiegłym roku biegłam maraton w Berlinie. Była piękna pogoda, sporo osób wystawiło sobie leżaczki, popijało piwko i wspierało biegaczy. To mnie urzekło. Było widać, że to dla nich naturalne - jest maraton, kibicujemy!
Na ubiegłorocznym 40. Berlin Marathon Kenijczyk Wilson Kipsang pobił rekord świata. Nie mógł tego inaczej uczcić...
Maciej Kurzajewski: Dwukrotnie startowałem w Nowym Jorku. Wydawało mi się, że pod względem kibicowania, żaden bieg nie może się z nim z równać. A jednak... Rok temu w londyńskim maratonie przeżyłem coś niesamowitego. To było tydzień po zamachach bombowych w Bostonie. Kibice wspięli się na wyżyny. Było ich 800 tys. i stworzyli doping trzy razy głośniejszy niż w Nowym Jorku. Czuło się niesamowitą energię.
Tomasz Lis: Najwspanialszy moment, jaki przeżyłem dzięki kibicom wydarzył się podczas maratonu w Nowym Jorku. Na 26. km zbiegając z Queensbridge w pierwszą aleję na Manhattanie - tłum biegaczy był już mocno rozrzedzony - miałem wrażenie, że szpaler ściśniętych kibiców z obu stron, dopinguje tylko mnie. Stworzyli nieprawdopodobny hałas, poczułem dreszcze i miałem łzy w oczach. Później sprawdziłem międzyczasy i okazało się, że to był mój najszybciej pokonany odcinek.
Anna Szczypczyńska: W Pradze kibiców było mniej, ale w niektórych miejscach kłębiły się takie tłumy, że przerosło to moje oczekiwania. I teraz zaskoczenie. Mimo tego, co twierdzi większość osób, których znam, ja wolę kibiców z Polski. Owszem, za granicą jest ich więcej, są ustawieni praktycznie wzdłuż całej trasy, ale często są cicho i czekają tylko aż przebiegnie ich znajomy? Kiedy ja kibicuję, czekam do ostatniego biegacza. To oni najbardziej potrzebują tego wsparcia. Nie mówię, że zagranicą jest źle, ale wszystkie miłe historie związane z kibicami spotkały mnie w Polsce. Szczególnie w mniejszych miejscowościach ludzie wychodzą z domów, podają wodę, częstują czekoladą, odczytują imiona z numerów startowych i krzyczą "Dajesz Ania!". I to jest super!
Nawet zwykła tabliczka przyklejona gdzieś na murze czy latarni dla biegacza w kryzysie może okazać się zbawienna!