Pięć dni do maratonu - wspomnienia debiutanta

Powód dla którego zapisałam się na swój pierwszy maraton w 2013 roku był dość absurdalny. Zabrakło miejsc na Półmaraton Warszawskim, więc kolega doradził mi start w Orlen Warsaw Marathon. - Dasz radę. Widziałem twoje posty z Endomondo - uspokajał moje obawy. Może, pomyślałam. Biegam od wielu lat, 10 kilometrów pokonuję w 55 minut. Zdarzyło mi się przebiec nieco więcej i chyba ze dwa razy przebiegłam 20 kilometrów. To może się udać.

Pierwszy maratończyk, Filipides, którzy po zwycięskiej bitwie pod Maratonem przybiegł do Aten, by obwieścić zwycięstwo, padł martwy z wycieńczenia. Raczej śmierci nie musiałam się obawiać, ale przerażała mnie legendarna ściana po 30 kilometrze. Stresował mnie również problem z toaletą. Stres przedstartowy może nieźle rozregulować naszą fizjologię. Mimo, że niewiele czytam na temat biegania, przekopałam Internet w poszukiwaniu informacji na temat pierwszego startu w maratonie.

PO PIERWSZE: FORMA

W tygodniu przed samym maratonem już nic nie zdziałamy. To jest czas na wyluzowanie i odpoczynek. Żadnych długich dystansów. Biegałam nie więcej niż 7-10 km. Ostatni trening zrobiłam w środę. Niektóre źródła podawały, by w sobotę przebiec 5 km. Ale kolega przestrzegł mnie. – Wyjdziesz, będzie Ci się dobrze biegło i nie wiadomo kiedy zrobisz 10 km. Lepiej odpuść. Odpuściłam więc.

PO DRUGIE: BUTY

Nigdy, pod żadnym pozorem nie startujemy w nowych, niebieganych butach. Moje były całkiem nowe, kupione specjalne na maraton, ale zdążyłam w nich już pobiegać przez jakieś dwa tygodnie i bardzo dobrze się sprawdzały.

PO TRZECIE: DIETA PRZED MARATONEM

Temat niebagatelny, bo z jednej strony walczymy o formę, ale z drugiej o regularność przemiany materii, którą może zakłócić stres przedstartowy. Bardzo ważne, aby nie eksperymentować z dietą przed samym maratonem. Warto jeść rzeczy sprawdzone, o których wiemy, że nam służą, lubimy je i nie rujnują nam codziennego cyklu wizyt w miejscu, gdzie król piechotą chodzi.

Jak ograniczyć węglowodany w diecie?Jak ograniczyć węglowodany w diecie? www.fotolia.pl

Niestety to, co znalazłam w Internecie na temat posiłków trochę mnie rozczarowało. Nie chcę tu dyskutować na temat słuszności tak zwanego „carboloadingu”, bo nawet jeśli to tylko mit, na pewno szkody nie czyni, a może poprawić wiarę w naszą formę. Mnie nie zachwyciła jakość przykładowych posiłków. Nie wierzę w śniadanie pod tytułem bułka z dżemem, albo drożdżówka. Nie rozumiem też idei pasta party. Nie wierzę, że można dobrze ugotować makaron dla takiej masy ludzi. Dam sobie paluch u nogi uciąć, że będzie rozgotowany. Nie wiem jak inni reagują na taki makaron. Mnie zakleja żołądek na cały dzień, a podczas biegania wywołuje kolkę. Poza tym makaron to nie jedyne źródło węglowodanów. Można jeść kasze: jaglaną, gryczaną, pęczak. Można jeść również ryż, makaron żytni, makaron ryżowy, że o amarantusie czy komosie ryżowej nie wspomnę.

Pasta Party ominęłam szerokim łukiem. Tym bardziej, że moja przyjaciółka wyprawiała tego dnia urodziny. Uczestnictwo w imprezie było bardzo symboliczne. Ponieważ był plan, aby w dzień maratonu wstać o 6 rano, imprezę musiałam opuścić o 21. Co więcej, przyszłam w odwiedziny ze swoim własnym posiłkiem. Miałam w pojemniczku kaszę jaglaną. Na imprezie było mnóstwo pysznych rzeczy, ale trzymałam się zalecenia: żadnych ekscesów kulinarnych. Nigdy nie wiadomo, jak mój układ pokarmowy zareaguje na pysznie wyglądającego ptysia z pastą łososiową albo kanapeczkę z bardzo apetycznym nie-wiem-czym. Moja kasza była sprawdzona i też pyszna. O tym, że nie tknęłam alkoholu chyba nie muszę wspominać.

PO CZWARTE: SEN

Fotolia bieganieFotolia bieganie [fot. Fotolia]

Wyczytałam fantastyczne zalecenie: należy wyspać się dwie noce przed maratonem. Na wypadek, gdyby nerwy nam nie pozwoliły zasnąć noc przed. Na szczęście mój, do granic możliwości wyregulowany tryb życia w ostatnim tygodniu oraz sporo wrażeń ostatniego dnia takich jak gotowanie utra-zdrowych i nieinwazyjnych posiłków, odbiór pakietu startowego, zakup żeli, szybki zakup słuchawek z uchwytami na uszy i symboliczny udział w imprezie sprawiły, że po powrocie do domu zasnęłam jak dziecko, w okolicach godziny 22.

PO PIĄTE: NAWADNIANIE

Warto pomyśleć o tym 2 dni przed. Piłam, zatem i piłam. Chodziłam wszędzie z butelką wody. Na imprezie kieliszek do wina ciągle napełniałam wodą. Zakupiłam swoje ulubione wody: Muszyniankę i Borjomi.

Borjomi była ulubioną wodą Breżniewa. Kazał sobie sprowadzać codziennie z Gruzji. Woda pochodzi z gorących źródeł z obszarów Parku Narodowego Borjomi, położonego 850 – 2500 m. n.p.m. Stopień mineralizacji wynosi 5,5 – 7,5g/l. Wysoka zawartość sodu i potasu reguluje gospodarkę wodną organizmu, zapobiega jego przegrzaniu oraz nadmiernej utracie płynów, wspomaga regulowanie rytmu serca.

To nie wszystko! Dystrybutor napisał na swojej stronie, iż łagodzi nieprzyjemne uczucie intoksykacji po nadmiernym spożyciu alkoholu. Potwierdzam. Rzeczywiście pomagała zwalczyć dolegliwości dnia następnego. Dlatego pomyślałam, że i przed maratonem się sprawdzi.

PO SZÓSTE: ODŻYWIANIE PODCZAS MARATONU

Coś, co nas uchroni przed legendarną ścianą. Bo ściana to po prostu koniec paliwa w baku. Czego byśmy nie zjedli poprzedniego dnia, czy na śniadanie, po 30 kilometrach nasze mięśnie wypłukane są ze wszystkiego i odmawiają posłuszeństwa. Trzeba zatem jeść podczas maratonu. I zacząć to jedzenie zanim nasz żołądek przestanie pracować. Jako gorący zwolennik prawdziwego, naturalnego jedzenia planowałam przebiec maraton na bananach, jakie miały być serwowane w punktach odżywiania. Mój doświadczony kolega Filip namówił mnie jednak na żele. „Nie będziesz miała siły przełknąć takiego banana. Żel jest dużo łatwiejszy do przyswojenia”.

Fotolia bieganie

Zatem zrobiłam coś, czego w chwili obecnej, jako ośmiokrotna maratonka, nigdy bym nie zrobiła. Zaopatrzyłam się w komplecik pięciu tubek w miasteczku maratonowym przy okazji odbioru pakietu startowego. Zaznaczyłam, że jestem debiutantem zarówno w kwestii spożywania jakichkolwiek odżywek, jak i samego maratonu. Dostałam więc „super pyszne” i super przyswajalne żele, które jak obiecał właściciel stoiska, na pewno nie wyślą mnie do Toi Toia. I bardzo szczegółową instrukcje obsługi. Miałam zacząć posiłek od 5 kilometra – koniecznie przed punktem z wodą, aby popić żel. Potem na 15, 25 i 35 kilometrze.

Dzisiaj zdecydowanie nie zabrałabym na maraton żeli, których wcześniej nie wypróbowałam. Ale, z drugiej strony, biegnąc pierwszy maraton, każdy nasz wynik będzie naszą życiówką, bez względu na ilość wizyt w Toi Toju, więc może to nie był tak wielki grzech.

TEN WIELKI DZIEŃ

Zgodnie z instrukcjami wyczytanymi w necie wszystko było przygotowane poprzedniego wieczoru: spodenki, koszulka, numer startowy już przypięty agrafkami, skarpetki przymierzone i ciepła bluza. Dzień miał być ciepły i słoneczny, ale w kwietniu o godzinie 8 rano raczej jest zimno. Miałam więc przygotowaną starą bluzę, do porzucenia na trasie. Taki mój patent by startować „na krótko”, ale nie marznąć na starcie.

Budzik zadzwonił o 6 rano. Byłam wyspana. Najpierw szklanka wody. Potem kawa i śniadanie. Przepisowo, 3 godziny przed startem: płatki owsiane z przetartymi jabłkami (ze słoiczka dla dzieci) z garścią rodzynek. Zgodnie z zaleceniami pokrzątałam się po domu, popijając ciągle wodę. Wyszłam nawet wynieść śmieci i przetruchtałam wokół bloku – wszystko ku pomyślności wizyty w toalecie. Wizyta zakończyła się sukcesem.

Zamówiłam taksówkę. Pan taksówkarz na mój widok (krótkie spodenki, numer startowy i butla Muszynianki) spytał: – Na Stadion Narodowy? – Nie da się ukryć.  – Wiozłem już jednego delikwenta, prosto z imprezy, mocno wczorajszego. Nie wiem, jak on da radę.

Ja też nie wiedziałam. Delikwent raczej startował na 10 km, albo był wariatem.

Warsaw Orlen Marathon 2013Warsaw Orlen Marathon 2013 Rozgrzewka przed startem OWM 2013.

KLUCZOWA RADA

Byłam umówiona z Filipem przed samym startem. Zupełnie straciłam orientację w tym tłumie. Zapisując się na maraton deklarowałam jakiś wynik czasowy i miałam przypisany sektor, ale w tym tłumie było to bez znaczenia. Szłam za Filipem, który zaliczył już kilka maratonów. Był dla mnie wsparciem i dodawał otuchy. I na sam koniec udzielił mi kluczowej, chyba najważniejszej w moim maratonie rady: – Nie przyśpieszaj. Biegnij bardzo spokojnie. Zadziała adrenalina i będziesz czuła, że możesz szybciej. Ale spokojnie. Daj się wyprzedzać. Nawet, jeśli będziesz myślała, że biegniesz za wolno, nie daj się ponieść. – To kiedy mam przyśpieszyć? – zapytałam. Po chwili namysłu, Filip odpowiedział: – Na 38 kilometrze – i zostawił mnie z tą poważną informacją, by zawalczyć o lepszą pozycję startową i lepszy czas.

Tak było przed startem zeszłorocznego ORLEN Warsaw MarathonTak było przed startem zeszłorocznego ORLEN Warsaw Marathon AG

SAMOTNOŚĆ DŁUGODYSTANSOWCA

Usłyszałam sygnał. Do linii startu miałam kawałek. Trochę się zamotałam ze swoim telefonem. Chciałam odpalić Runtastica – musi być ślad na fejsie z takim dystansem. Ale udało się. Wszystko włączone, słuchawki zamontowane na uszach i biegnę w tłumie. I ciepłej bluzie. Nie było zimno. Była piękna słoneczna pogoda. Bluzę porzuciłam już na moście Świętokrzyskim. Poprosiłam jakąś kibicującą panią, by wrzuciła do pojemnika z używaną odzieżą.

Zgodnie z zaleceniami doświadczonego maratończyka Filipa, biegłam swoim, spokojnym tempem. Trochę czułam się nieswojo widząc, że praktycznie wszyscy mnie wyprzedzają, ale miałam w perspektywie pewnie pięciogodzinny wysiłek i raczej walczyłam o przetrwanie do końca, aniżeli o wynik.

Pierwsze 10 kilometrów to oczywiście pestka. Miły bieg, nic się nie dzieje. Po 5 km wchłonęłam pierwszą tubkę. Całkiem przyjemna, owocowa paćka o konsystencji żelu do włosów. Przyjemnie rozpływała się w ustach – jestem fanem żelków, więc takie gumowe słodkości nie przerażają mnie. Zgodnie z instrukcją popiłam wodą. Wodę piłam przy każdej stacji. Zatrzymywałam się na kilka sekund, wypijałam kilka łyków i biegłam dalej.

Orlen Warsaw Marathon 2013Orlen Warsaw Marathon 2013 fot. Kuba Atys

Po 15 kilometrze zaczęłam czuć, że mam kolana. Gdzieś na ścieżce rowerowej do Powsina pojawił się maleńki ból. Lekki, niedokuczliwy, do wytrzymania. Cały czas wyprzedali mnie inni biegacze. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie, bo nie pamiętam, żebym ja kogoś wyprzedziła.

Około 20 kilometra oprócz kolan, bolały mnie już ramiona, plecy i trochę paznokcie u nóg. Na szczęście ból nie pojawiał się nagle. Przyrastał bardzo powoli i stopniowo pozwalając przyzwyczaić się do niego. Biegacze nadal wyprzedzali. Postanowiłam, że nie będę w ogóle przyśpieszać. Przecież na 38 kilometrze nie będę miała już siły. Trudno. Będę biegła 5 godzin, przynajmniej spalę więcej kalorii.

Na podbiegu, była to chyba ulica Podgrzybków, czułam jak bardzo napięte mam mięśnie czworogłowe uda. Jakby moje mięśnie próbowały mnie powstrzymać od biegu. Ale nie zatrzymywałam się. I chyba w końcu kogoś wyprzedziłam, bo byli biegacze, którzy podbieg pokonywali marszem.

LEGENDARNA ŚCIANA

Około 30 kilometra zobaczyłam ścianę. Na szczęście nie moją. Widziałam biegaczy, którzy zaczynali kuleć, zatrzymywać się. Niektórzy przysiadali na krawężniku. Niektórzy próbowali rozluźniać albo rozciągać mięśnie. Ja ciągle biegłam swoim, wydawało mi się, żółwim tempem, nie odczuwając drastycznych dolegliwości. Poza bólem (kolan, ramion, pleców), który był łaskawy i nie zaatakował nagle, a pozwalał się do siebie przyzwyczai i nawet polubić. Od 30 kilometra ja zaczęłam wyprzedać. Tych siedzących na krawężniku i tych rozciągających się.

Na moście Poniatowskiego dojrzałam znajomą postać  – dziewczyna, z którą dawno temu ćwiczyłam w Olimpusie. Znajoma twarz to pozytywna energia. Chwilę biegłyśmy obok siebie. Razem minęłyśmy punkt pomiaru czasu na 40 km. I to był ten niezapomniany moment.  Zobaczyłam czas na elektronicznym zegarze. Własnym oczom nie wierzyłam. Minęły zaledwie cztery godziny! A byłam pewna, że biegnę już co najmniej pięć.

Doping na trasie naprawdę dodaje sił!Doping na trasie naprawdę dodaje sił! fot. TOMEK GOLA / LIVE/

Dostałam niezłego kopa. Wtedy dopiero przyśpieszyłam. Jednak. Nie na trzydziestym ósmym kilometrze, ale na czterdziestym. I zaczęłam wyprzedzać. Zostawiłam koleżankę i biegłam jak na skrzydłach. Ktoś powiedział, że maraton to bieg na 10 km z trzydziesto-dwu-kilometrową rozgrzewką. Dla mnie to był bieg na dwa kilometry z czterdziesto-kilometrową rozgrzewką. Choć były to moje najdłuższe dwa kilometry w życiu.

Ukończyłam swój pierwszy maraton z czasem 4:12:04. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu. Nieśmiało marzyłam o 4:30, ale już biegnąc, pewna byłam, że będę bliżej pięciu godzin. Adrenalina spowodowała, że moje średnie tempo wyniosło 5:58, choć myślałam, że jest grubo powyżej 6. Utrzymanie takiego tempa przez 4 godziny na pierwszym maratonie było dla mnie niezwykłym wyczynem.

PO MARATONIE

Buty nie zawiodły. Tak mi się wtedy wydawało, bo obyło się bez otarć i pęcherzy. Tylko jeden obolały paznokieć. Spodenki trochę narozrabiały – nie były to spodenki biegowe, ale moje stare, sprane „board shorty”, w których pływam na windsurfingu. Skóra poniżej talii była nieźle zdarta i na spodenkach widać było ślady krwi. Spodenki zostały wyprane, skóra zagoiła się bez śladu w kilka dni. Żaden powód do zmartwień. Ale na przyszłość zapamiętałam, że na maraton lepiej zakładać ubrania, które zaprojektowane były z myślą o bieganiu.

Pól mięśni oczywiści były. Przez dwa kolejne dni miałam kłopoty ze schodzeniem po schodach. Ale który maratończyk przejmuje się bólem? Nie zrezygnowałam nawet z obcasów. Poza tym czułam się świetnie, nie zdając sobie sprawy, że odporność mojego organizmu została jednak nadszarpnięta. Przejażdżka klimatyzowanym samochodem na spotkanie służbowe (mój szef niestety uwielbia się chłodzić) zaowocowało przeziębieniem. Za parę dni pojawił się katar, kaszel, stan podgorączkowy.  Warto zatem przez kolejne 2 tygodnie trochę się oszczędzać i nie narażać organizmu na zmiany temperatur, czy nadmierny chłód z klimatyzacji.

Ale co tam przeziębienie. Jeszcze przez długi, długi czas rozpierała mnie radość, satysfakcja i duma. Przez wiele dni zbierałam lajki, gratulacje, pozytywne komentarze na fejsie. Oczywiście zaczęłam planować następny maraton. I następny. I kolejny. Na pierwszy trening wybrałam się w czwartek. Bo tak zalecali doświadczeni biegacze. Ja byłam gotowa biegać następnego dnia, mimo obolałych nóg.

Beata BrzezowskaBeata Brzezowska [fot] Robert Zakrzewski

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.