Lavaredo Ultra Trail - co za dużo, to Cię wzmocni!

Zauroczony pięknem włoskich Dolomitów, a także po namowie znajomych, postanowiłem wziąć udział w The North Face Lavaredo Ultra Trail. Pomysł wydawał się rewelacyjny, najlepszy z dotychczasowych, a wyjazd do Włoch miał być niezapomnianą przygodą. W to mi graj! Postanowiłem, że jadę do Cortiny D'ampezzo.

Cortina otoczona z każdej strony górami, z przepływającym lazurowym potokiem oraz z tradycyjnymi alpejskimi domkami, wyglądała jak z obrazka. Od razu udzieliła mi się atmosfera górskiego festiwalu biegowego. Aklimatyzację rozpocząłem od spaceru, odebrania pakietu i zjedzenia pizzy. Wysokogórskie położenie miejscowości na wysokości 1224m n.p.m. oraz panujące upały, dały się szybko odczuć. Praktycznie od przyjazdu miałem problemy z płytszym oddechem i odczuwalnym przez to zmęczeniem. Zacząłem się martwić, ponieważ miałem jedynie dwa dni na przystosowanie się do panujących warunków. Kolejny dzień spędziłem w cieniu parasoli lokalnych kawiarni. Dopiero wieczorna ulewa przyniosła ochłodzenie. Nazajutrz, w dzień startu, skorzystałem z ostatniej szansy aklimatyzacji, wjeżdżając kolejką górską na 2200m i odbywając szybki, lekki, siłowy trening z podejściami.

Lavaredo Ultra TrailLavaredo Ultra Trail [fot. Bogumił Foland]

Wraz ze zbliżającą się godziną startu, tj. 23.00, poziom znakomitości pomysłu wzięcia udziału w tym całym biegu spadał, ale tak naprawdę, sprawy dopiero miały zacząć się komplikować.

Na start przybyłem o godzinę wcześniej, co okazało się jednak o godzinę za późno.  Na niedużym placu koło kościoła, przybyło blisko dwa tysiące ludzi, w tym biegaczy i kibiców. Z trudem dopchałem się do linii startu, oddzielonej od kibiców barierkami. Panujący ścisk dorównywał tłumowi w japońskim metrze w godzinach szczytu. Przez głowę przeleciały mi wspomnienia z kameralnych startów w Polsce. W końcu jednak doczekałem się, nastąpiło odliczanie a tłum zaczął pomału biec – odetchnąłem z ulgą, że mogę oddychać. Mieszkańcy miasteczka kibicowali tak głośno i emocjonalnie, że zastanawiałem się, czy przypadkiem jakaś włoska reprezentacja piłki nożnej nie rozgrywała w tym czasie jakiegoś ważnego meczu. Do tego pierwsze 3km trasy, wiodły przez asfaltowe uliczki Cortiny. W efekcie miałem wrażenie, że biorę udział w parutysięcznym, szybkim asfaltowym biegu ulicznym.  Po męczącym starcie oraz szybkiej i równie męczącej rozgrzewce, w końcu wbiegłem do lasu, którym biegłem aż do jeziora w Misurinie, do 43km.

Nad jeziorem, do którego udało mi się dobiec bladym świtem, unosiła się majestatyczna mgła. Po spędzonej nocy w lesie, otwarta przestrzeń była odprężeniem dla zmęczonej głowy. Fizycznie czułem się dobrze, natomiast nocny maraton sprał mi głowę od ciągłego spoglądania pod nogi. Najważniejszym jednak było utrzymanie szybszego tempa, aby zdążyć na wschód słońca na Tre Cime di Lavaredo, najwyższy szczyt trasy, na wysokości 2500m.

Lavaredo Ultra TrailLavaredo Ultra Trail [fot. Bogumił Foland]

Tuż przed Tre Cime di Lavaredo, zza górskiej małej kapliczki, wydobywały się pierwsze promienie słońca, rozpraszające mgłę i podświetlające rosę. Kiedy dobiegłem do Tre Cime, charakterystycznych „trzez zębów”, zatrzymałem się. Kolosalne skały wyglądały groźnie, a z bliska robiły niesamowite wrażenie. Nie mogłem nacieszyć się widokiem, więc stałem i podziwiałem widoki. Trochę potem żałowałem, ponieważ fotograf z zawodów zrobił mi tam zdjęcie, jak stoję i robię zdjęcia. Ale co tam… w końcu to bieg należący do kategorii „Ultra Trail World Tour”, także nie zabrać ze sobą małego aparatu fotograficznego byłoby dużą stratą.

Po nacieszeniu się widokami, ruszyłem w kierunku półmetku trasy, do miejscowości Cimabanche. Zacząłem odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia. Co więcej, biegłem w butach ze zbyt cienką podeszwą, więc ostro kamieniste podłoże pokłuło mi stopy. Pod nosem zacząłem puszczać pierwsze bluzgi. Humor jednak nadal dopisywał, a nawet spotkałem znajomego z innego biegu, z którym  chwilę rozmawialiśmy: „O siema, siema, no jak tam? O rany, ale widoku brachu! Ej jadłeś rosół? No no, a na tamtym biegu był niedobry, ten jest spoko, w tamtym coś pływało. W tym tego nie ma, ten jest dobry!”.

Lavaredo Ultra TrailLavaredo Ultra Trail [fot. Bogumił Foland]

W Cimabanche, na sikorze stało równo 67km. Słońce przypiekało mocno, a powietrze stało, czułem się jak w piekarniku bez termo obiegu. Dodatkowo dokuczały mi podzióbane przez kamienie stopy, a żołądek przyjmował już tylko owocowe galaretki, których zostało mi jak na lekarstwo. Na punkcie żywieniowym wyglądałem na lekko dojechanego i chyba dlatego personel medyczny poprosił mnie o podanie z pamięci mojego numeru – w chwili swojej błyskotliwości, podałem numer telefonu komórkowego – obsługa, śmiejąc się, uznała mnie za świadomego sytuacji i własnego losu. Mi jednak nie było do końca do śmiechu. Czekała mnie druga, o wiele trudniejsza część trasy.

Odczuwałem, że temperatura rośnie, a niebo nie było praktycznie czysto niebieskie. Czułem, że zagotowałem  się wewnątrz, a parująca przez skórę woda pozostawiła ślady soli na skórze. O ile odwodnienie było jeszcze do wytrzymania, o tyle utrzymująca się wysoka temperatura była najgorszym możliwym czynnikiem. Czułem, że słabnę, pomimo determinacji musiałem zwolnić tempo biegu, aż w końcu maszerowałem. Jednak napierałem tak szybko, jak tylko mogłem. Na odkrytych, nasłonecznionych górskich szlakach nie mijałem, ani sam nie byłem mijany przez zbyt wielu zawodników. Zaczęło się prawdziwe ultra, walka samego ze sobą i nieznośna, ale piękna samotność. Skalnymi, wąskimi, wyjałowionymi szlakami, pokonywałem kilometr za kilometrem, krok za krokiem. Mój organizm oficjalnie mnie nienawidził. W najtrudniejszych momentach, zbawienne były lodowate potoki górskie wypływające ze skał. Turkusowo – lazurowa woda orzeźwiała rozgrzane ciało i gasiła pragnienie. Po napełnieniu bidonu, woda traciła kolor stając się krystalicznie przeźroczystą, a w trakcie biegu doskonale chłodziła głowę.

Lavaredo Ultra TrailLavaredo Ultra Trail [fot. Bogumił Foland]

Wkrótce przekonałem się, że ostatnie 40km, to najtrudniejsza część trasy, rozpoczynająca się dziesięciokilometrowym podejściem na szczyt Forc. Col dei Bos, na wysokości 2300m. Stamtąd zbieg i kolejne trzykilometrowe podejście z 2100m na 2400m na kolejny szczyt Rif. Averau. Do 108km, trasę z pozostałymi podejściami wraz z Forc. Giau, zapamiętałem jako „góra, dół, góra, dół, już nie mogę, już nie chcę, kto to wymyślił, rzucam na miesiąc w cholerę bieganie ultra, no nie jeszcze jedno podejście, przecież tu jest wyciąg krzesełkowy!!”. Ostatnie 40km, to również trasa maratonu „Cortina Trail”.

Każdy, kto biegł Cortinę i Lavaredo, przyznał, że trasa była bardzo wymagająca, a na podejściach było niemało ostrych głazów i ułożonych na ukos ogromnych bali. Od 80km już nikt nie chojrakował, nie było cwaniaków, rozpoczynała się walka o przetrwanie i powrót na metę „z tarczą”. Na tych ostatnich 40km, dopadały mnie momenty, gdy mózg i ciało nie chciały kontynuować. Na domiar złego, załamała się pogoda, zrobiło się chłodno, wiało i dopiero wówczas odczułem skutki hipotermii. Wychłodzenie organizmu motywowało mnie jednak do dalszego biegu i utrzymywania ciepłoty ciała. Na szczęście, na jednym z ostatnich szczytów, w schronisku, serwowana była gorąca, ziołowa herbata.

Usiadłem na zewnątrz, na ławce, opatulony kurtką i pijąc najlepszą herbatę w życiu, podziwiałem widoki gór. Powrócił optymizm i ze spokojem powiedziałem sobie cicho pod nosem „jest cudownie, jest po prostu pięknie, o kurde stamtąd przybiegłem tutaj, nieźle!”. Morale poszło do góry, a wypowiadane zdania nie kończyły się już „mać, mać, mać…”. Odczytałem również szybko sms’y dowiadując się, że wszyscy najbliżsi znajomi mocno mi kibicowali. Na ostatnich 12km, byłem już pewien, że ukończę ten bieg. Powtarzałem sobie nieprzerwanie w głowie: „dasz radę, już na pewno skończysz, to tylko 12km i w dodatku zbieg, tylko nie wyrżnij się na glebę, bo bez jedynek będzie słabo chodzić do pracy”.

Ostatnie 12km okazało się jednak katorgą dla moich kostropatych, pokłutych stóp. Czułem się jak jeniec, który uciekał z odbywanej kary dożywocia w kamieniołomach oddalonych od cywilizacji o setki kilometrów. Gdy przebiegłem przez ostatni punkt, zapytałem się odruchowo, za ile kilometrów będzie następny punkt – wolontariuszka z uśmiechem odpowiedziała, że za 4km jest meta w  Cortinie.

Biegłem jak zahipnotyzowany, a gdy skończył się las a zaczął asfalt, dostrzegłem tabliczkę, z najwspanialszym, najbliższym sercu napisem „Cortina D’ampezzo”. Gdy z oddali dostrzegłem wieżę kościelną przy mecie, oddaloną o zaledwie 2km, wszystko zaczęło się dziać w zwolnionym tempie. Mijałem bijących brawo, kibicujących, najwspanialszych, najserdeczniejszych, najcudowniejszych ludzi jakichkolwiek spotkałem na trasie. Zatrzymywali się również kierowcy, ustępując mi pierwszeństwa na drodze. W końcu wbiegłem na deptak w Cortinie i alejkę ustawioną z barierek, na końcu której widziałem metę. Po prostu przestałem czuć zmęczenie i wyczerpanie, jak gdyby nigdy nic, po prostu biegłem z uśmiechem, aż w końcu dosłownie wskoczyłem na metę, słysząc głos komentatora „Congratulazioni signore, bravo, bravo, finitore!”.

Bogumił Foland po Lavaredo Ultra TrailBogumił Foland po Lavaredo Ultra Trail [fot. Anna Łoś]

O autorze:

Bogumił Foland – entuzjasta górskich wypraw. Biega odkąd pamięta, ale wierzy że kiedyś zacznie na poważnie. Siłą woli biega ultramaratony górskie. Eksploruje w biegu Puszczę Kampinoską. Asfalt dedykuje rowerowi.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.